wtorek, 26 sierpnia 2014

Dorota widziała „The Crucible”.

Dziś chciałabym Wam przedstawić wrażenia Doroty, komentatorki tego bloga, z obejrzenia spektaklu „The Crucible”, granego w The Old Vic Theatre w Londynie. Mam nadzieję, że dla Was tak jak dla mnie będzie to ciekawa lektura. 

Doroto, wielkie dzięki za przesłanie mi Twojej relacji i za zgodę na umieszczenie jej na blogu.

***

Obejrzałam „The Crucible” w Old Vic Theatre w sobotę 23 sierpnia. Było to drugie przedstawienie tego dnia. Powodem, dla którego pojechałam na ten dramat do Londynu, był oczywiście Richard Armitage a nie Arthur Miller.


Zdjęcie autorstwa Jay’a Brooksa. Źródło

Przedstawienie było znakomite. Czytałam recenzje, widziałam liczbę przyznanych gwiazdek, ale mimo to nie spodziewałam się, że spektakl będzie aż tak dobry. Nie wiem, od czego, czy też od kogo rozpocząć peany pochwalne. Może najpierw obsada. Cały zespół wykonał dobrą robotę. Nawet małe role były zauważalne. Aby się nie rozpisywać, podzielę się uwagami tylko na temat tych postaci, które zwróciły moją szczególną uwagę:

Abigeil – Samanta Colley – „moderatorka” całej tragedii – bezwzględna, cwana, silna pannica; 

Marry Warren – Natalie Gavin – jej interpretacja prostej i naiwnej, trochę głupiej, ale noszącej w sobie pokłady przyzwoitości dziewczyny, była bardzo przekonująca; 

Thomas Putnam – Harry Attwell – szczególna kreatura, chociaż powinnam również użyć słowa „kreacja”. Sylwetka, sposób patrzenia, podniecenie, a nawet silne pocenie się, stanowiły znakomitą mieszankę, z której aktor stworzył odrażającą wręcz postać. Jeżeli popatrzymy na zdjęcie Harry’ego Attwell’a, które jest umieszczone na stronach teatru w obsadzie „The Crucible” (miły pan), to utwierdzimy się w przekonaniu, że wykonał on znakomitą robotę; 

Sędzia Hathorne – Christopher Godwin – nie miał wprawdzie wiele do powiedzenia, ale sama osoba aktora została przeze mnie zauważona już w pierwszej scenie (ta postawa, wyraz twarzy, sposób chodzenia, wygląd jak ze starego obrazu); 

Zastępca gubernatora Danforth – Jack Ellis – w każdym ruchu i bezruchu widoczna była jego bezwzględność i pewność siebie, np. wysunięta do przodu stopa, gdy mówił na stojąco, wyprostowane plecy czy podniesiona głowa. Świetna emisja głosu dopełniała całości (ten akcent!); 

Elizabeth Proctor – Anna Madeley – była wycofana, zamknięta, ale jednocześnie w scenach, które tego wymagały, potrafiła pokazać siłę. Najbardziej podobała mi się w scenie w domu Proctorów – krzątanina po domu, unikanie wzroku męża a jednocześnie wodzenie za nim wzrokiem, kiedy nie patrzył, momentami podniesiony głos (pokazywała pazurki);

John Proctor – Richard Armitage – wiadomo! Trudno mi być obiektywną, ale się postaram. Nie rozczarowałam się, czego przyznaję odrobinę się obawiałam. Umiejętności aktora są w teatrze natychmiast weryfikowane, nie tak jak w filmie, gdzie istnieje możliwość powtórek. Okazało się, że RA warsztat aktorski ma naprawdę i grał bardzo dobrze, a momentami nawet znakomicie. Jego środkiem wyrazu jest nie tylko głos (trochę już zjechany, ale może i przez to bardziej interesujący), mimika, wzrok, ale całe ciało. Uważam, że był najlepszy w scenach, w których nic nie mówił. Peter Jackson powiedział, że RA świetnie gra ciszę. I to jest prawda. Fantastyczne są m.in. sceny, gdy John Proctor się myje (czynność ta urasta do rangi symbolu), kiedy szuka kontaktu wzrokowego i fizycznego z żoną w scenach w ich domu, podczas konfrontacji, gdy jego żona miała potwierdzić jego przyznanie się do cudzołóstwa (stał wówczas twarzą do mnie i mogłam na tej twarzy i w oczach wszystkie emocje – oczekiwanie, nadzieję, obawę, przerażenie i rozpacz), no i oczywiście scena ostatniego pocałunku małżonków, w której z każdą chwilą namiętność rosła i wreszcie oboje okazali sobie miłość. Naprawdę ładna scena. Miało się wrażenie, że Proctorowie zostali na scenie sami, że pozostałe postaci, gdzieś zniknęły. I była to zasługa RA, bo to raczej John całował, a Elizabeth przyjmowała pocałunek powoli się otwierając by wreszcie próbować go oddać.

Na dobrą opinię „The Crucible” zasłużyło nie tylko ze względu na wysoki, równy poziom gry aktorskiej, ale również ze względu na reżyserię. Pani Yaël Farber zna swoją robotę i wykonała ją bardzo dobrze. Przedstawienie było długie (ponad 3 godziny), ale zainteresowanie i emocje nie opadały ani na chwilę. Gdy skończył się pierwszy akt, zdziwiłam się, że trwał prawie 2 godziny, a kiedy zakończyło się przedstawienie, nie wierzyłam, że to już. Świadczy to o dobrym reżyserskim rzemiośle. Pani reżyser potrafiła też świetnie dobrać obsadę i „wycisnąć” z aktorów ich umiejętności. Ograniczyła też poza aktorskie środki wyrazu do niezbędnego minimum – nie było dziwacznej scenografii czy kostiumów lub popularnej ostatnio techniki multimedialnej. Aktorzy byli najważniejsi.

Całość przedstawienia dopełniała niezwykła, magiczna muzyka Richarda Hammartona.

Cieszę się, że było mi dane zobaczyć RA w przyzwoitym przedsięwzięciu artystycznym. Radość moja jest podwójna, gdyż mogłam zobaczyć go na żywo. W pierwszej chwili, gdy pojawił się na scenie wśród innych aktorów, wydał mi się nierealny. W kolejnej odsłonie miałam wrażenie, że to musi być film, a gdy przeszedł na „moją” stronę sceny i okazało się, że jest z krwi i kości, niemal na wyciągnięcie ręki (siedziałam w drugim rzędzie), nie mogłam uwierzyć, że to on. Dziewczyny, on jest naprawdę piękny! Piękniejszy w realu niż na ekranie. Ma wspaniałą głowę (zwłaszcza profile), cudne oczy (w kolorze oceanu), rozłożystą klatkę piersiową, długie, naturalnie umięśnione (a nie wypakowane) ramiona, w sam raz do obejmowania i ochrony, długie mocne nogi. A jak się rusza! To jest po prostu taniec. Nie chodzi mi o sposób chodzenia, ale raczej o inne ruchy ciałem wykonywane, np. przy sięganiu po coś, zmianie pozycji itp. Nawet jak stoi bez ruchu, to robi to z gracją. Jego kostium stanowiły bezkształtne, wypchane na siedzeniu spodnie, luźna koszula, obszarpana kurtka i straszne buciory, ale i tak wyglądał wspaniale. Nawet w stroju więziennym wyglądał korzystniej niż nie jeden w markowym garniturze. To jednak prawda, że nie jest ważne, co nosisz, ale jak.

Cóż jeszcze dodać? Ach, oczywiście, byłam pod stage door. Nie mam żadnych trofeów w rodzaju autografu czy zdjęcia z RA, ale mam fajne wrażenia. O ile na scenie na jego korzyść mógł działać również John Proctor, to pod stage door nie miał już takiego wsparcia. W ogóle mu to nie zaszkodziło. RA jako Richard Armitage nadal jest pięknym mężczyzną, przy tym ujmująco uprzejmym. Sposób, w jaki reagował na fanów, ich prośby i prezenty, był bardzo naturalny. RA był życzliwy, zainteresowany (pochylał się w stronę rozmówcy), wdzięczny i jednocześnie zaskoczony każdym podarunkiem. Używał magicznych słówek w rodzaju – proszę, dziękuję, przepraszam; zagadywał fanów, pytając choćby skąd są. Generalnie widać porządną kidersztubę.

Myślałam, że po wyjeździe do Londynu na „The Crucible” pojawi się jakaś rysa na moim „Portrecie Richarda Armitage’a” i chociaż trochę się odrysiuję. Tak się jednak nie stało. Zdaje się, że „wsiąkłam” jeszcze bardziej. Przypuszczam nawet, że gdybym wcześniej nie darzyła RA sympatią, to po tym londyńskim „spotkaniu”, straciłabym dla niego głowę. Mam nadzieję, że występ RA w teatrze nie był jednorazową przygodą i uda mi się zobaczyć go jeszcze na scenie.

5 komentarzy:

  1. Doroto, witaj w klubie oczarowanych jeszcze bardziej Ryśkiem niż przed Londynem. Uderzyło mnie w nim to, że jest jednocześnie niezwykły i taki zupełnie normalny, zwykły. I tak, zdecydowanie - w realu jest jeszcze piękniejszy - trudno napisać, że Ryś jest przystojny, bo to jakoś nie pasuje - on po prostu jest piękny. Linia pleców, kształt głowy, mocny ale zgrabny kark. Sposób poruszania się iście koci - lekki, sprężysty a jednocześnie mocny i zdecydowany. Jak biegał po scenie, to było niesamowite - przy tak długich nogach robił trzy susy i już był po drugiej stronie sceny. Starcie Proctora i Putmana odgrywało się tuż przed nami i było na co popatrzeć - dwóch nienawidzących się mężczyzn z trudem powstrzymujących się przed skoczeniem sobie do gardeł. Oczy Ryśka nie dość, że piękne to jeszcze utalentowane:) - doskonałe narzędzie aktorskie. Obecność Ryśka na scenie to czysta magia.
    Radość to dla nas zRYSIOwanych, gdy widzimy jak Ryś robi to co kocha i my możemy go przy tym podziwiać - to spełnienie marzeń. A zobaczenie nagiego torsu - to już gwiazdka z nieba:) Takie piękne, męskie ciało nieczęsto widuje.
    Dziękuję Doroto za przypomnienie tych emocjonujących chwil.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem Wam ogromnie wdzięczna za wasze relacje. Dzięki nim mogę poczuć atmosferę teatru, spektaklu i te emocje związane ze spotkaniem Rysia - aktora i Rysia - człowieka.

    Wszyscy, którzy mają okazję widzieć RA na żywo, mówią, że żadne zdjęcie, nagranie czy film nie oddają Rysiowi sprawiedliwości...Szkoda, że ja nie mogłam przekonać się o tym osobiście...
    Piszę to ze łzami w oczach, łzami zazdrości, żalu i rozczarowania, bo mój wyjazd niestety nie doszedł do skutku. Modlę się teraz, żebym jeszcze raz miała taką okazję w swoim życiu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dorotko !!!
    Witajcie Siostry
    No po prostu zostało płakać rzewnymi łzami i zazdrościć ( jak pisała asia JJ i wiele z nas) WAM SZCZĘŚCIARĄ, nam już tylko wzdychać i może wierzyć, że pewnego dnia stanie się to o czy marzymy. Dzięki za te relacje.
    .....Tak pięknie napisałaś jaki On piękny, że miałam GO przed oczami choć mnie tam nie było.

    I pomyśleć, że jeszcze 4 lata temu nie miałam pojęcia, że ten człowiek żyje na świecie, a dziś muszę powiedzieć, że Totalnie mnie ZNIEWOLIŁ i chcę być tak zniewalana od końca życia.

    MARtusia

    OdpowiedzUsuń
  4. No i znów można się tylko podpisać pod relacją.

    Masz rację, Doroto, że po Londynie "wsiąka się" jeszcze bardziej. RA na żywo ma o wiele większą "siłę rażenia", o wiele mocniejszy magnetyzm niż którakolwiek z postaci, którą widziałyśmy na dużym bądź małym ekranie.
    Zobaczenie go na deskach teatru ponownie, w jego aktorskim żywiole, to od czasów wyjazdu moje największe marzenie. Na razie jednak Ryśkowi przyda się naprawdę solidny wypoczynek - dla zregenerowania gardła i zrzucenia z siebie ciężaru postaci Proctora. Być może uda mu się niedługo zagrać w jakiejś sztuce (dla odmiany) lekkiej, łatwej i przyjemnej, choć ambitnej. Byle w Europie! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Rysiek po prostu ma CHARYZMĘ!!!

    OdpowiedzUsuń

Nadrzędną zasadą tego bloga jest szacunek dla pana Armitage’a, dla autorki bloga, jak również dla komentujących, którzy pozostawiają tu komentarz. Zostawiając swój komentarz zobowiązujesz się postępować zgodnie z tą zasadą. Autorka bloga zastrzega sobie prawo do usunięcia komentarza, który wg jej uznania będzie naruszał powyższe zasady.