Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie autorstwa Eve. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie autorstwa Eve. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 stycznia 2015

Happy Guy Day! Lub "Prawdziwe dzieje Robin Hooda". Opowiadanie autorstwa Eve.

Czy ktoś z Was tęsknił za Sir Guy’em tak jak ja? Jeśli tak, to dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami opowiadaniem z Sir Guy’em, którego aktorką jest Eve, komentatorka tego bloga. Eve bardzo dziękuję za zgodę na opublikowanie Twojego opowiadania. 

***
Notka od Autorki opowiadania: Poniższa opowieść utrzymana jest w konwencji kosmiczno – buduarowej (vide: anzug sir Guy’a rodem ze Star Treka i peniuary szeryfa), czyli w zgodzie ze znanym serialem o pewnym mrocznym rycerzu. Wszak to on, a nie tytułowy chłystek był tam najważniejszą postacią. 
Z góry przepraszam miłośniczki i znawczynie nie tylko angielskiego średniowiecza. W tekście znajdziecie elementy i sformułowania nijak mające się do ducha i realiów epoki oraz prawdy historycznej, ale bądźmy szczere – Guy nie byłby tak seksowny, gdyby wtłoczyć go w tradycyjny męski strój z końca XII w. a szeryf bez sztuczkowych porteczek lokaja i japonek nie byłby sobą. Na temat tytułowego pacholęcia i jego wybranki, pozwólcie, że na razie zamilknę. 



PRAWDZIWE DZIEJE ROBIN HOOD’A


Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, za siedmioma lasami … może jednak nie aż tak daleko. Biorąc pod uwagę geografię i stan zalesienia Europy u schyłku XII wieku, jedno pasmo górskie, jedno morze i dwie, no, niech będą trzy puszcze, powinny w zupełności wystarczyć. Otóż w tych dalekich krainach i w dość dosłownych mrokach wieków średnich, żył pewien król obdarzony iście ułańską (o, przepraszam – nie ta epoka), iście rycerską fantazją. Jak to często w baśniach bywa, król miał młodszego brata: podłego, zazdrosnego i chorobliwie ambitnego. Jednakże częste zakładanie hełmu na głowę przez króla, jak i wymachiwanie mieczem, połączone z rzeczoną fantazją tudzież brakiem zaufania do wuja Googelusa z Facé d’Book, zaowocowało podjęciem decyzji tyleż pochopnej, co brzemiennej w skutki. Król poczuł, że najwyższy czas, by spełnić młodzieńcze marzenia o bohaterskich czynach, przysłużyć się ludzkości i wygnać pohańców z Jerozolimy. Spakował zatem manatki, przytroczył je do siodła i tyle go widzieli. Nieświadom nikczemności brata pozostawił królestwo w jego rękach. Popełnił także drugi kardynalny błąd, fatalnie wybierając biuro podróży. Lewant-na-ostro (un)Ldt. działało na rynku od niedawna, ale jego specyficzna oferta cieszyła się dość dużym wzięciem. Właściciel - Filip (wyfiokowany Francuz, nazywany w niektórych kręgach Augustem) roztaczał przed królem cudowne wizje wakacji z dreszczykiem, jednakże na miejscu rzeczywistość okazała się bardzo … piaszczysta. Obiecanych atrakcji wprawdzie nie brakowało: hordy pustynnych ludzi atakujące znikąd i bez ostrzeżenia, choroby dziesiątkujące wycieczkowiczów, upał, brak wody, z którym nawet zaprawiony w bojach Bear hrabia Grylls nie umiał sobie poradzić – słowem istny hardcore, o jakim król marzył … Ale i tak coś mu ciągle nie pasowało. Dość szybko zorientował się, że nie jest należycie przygotowany do wczasów w suchym i gorącym klimacie. Zbroja, zamiast przepisowo rdzewieć z powodu zwyczajnej jej angielskiej wilgoci, nabierała szlachetnej patyny w wyniku działania wiatru i pustynnych piasków. Do tego przegrzewała się, a brak klimatyzacji w standardowym wyposażeniu był bardzo dotkliwy. Poza tym w pośpiechu, król zapomniał o wrzuceniu do sakw kremu z odpowiednim filtrem UV, skutkiem czego miał na nosie pokaźnych rozmiarów bąbel, doprowadzający go do szału. Dlatego też postanowił dogadać się z Saladynem, smagłolicym kierownikiem pustynnego kurortu. Zawarł z nim układ gwarantujący innym wczasowiczom swobodne poruszanie się w nadmorskich okolicach oraz prawdziwie relaksujące wycieczki fakultatywne. Król z poczuciem spełnienia dziecięcych marzeń mógł ruszyć do domu. Wszak na liście zostało mu jeszcze zabicie smoka! Musiał zatem nabrać sił i znaleźć przewodnika to tego dalekiego kraju, gdzie żył gad pożerający niewinne dziewice i panicznie bojący się szewców.
Tymczasem w Anglii nie działo się najlepiej. Książę Jan odbijał sobie z nawiązką lata bycia gorszym bratem. Bo to Ryszard całymi latami dostawał najfajniejsze prezenty na urodziny! To on miał najlepszego konia i zbroję! To jego Św. Mikołaj brał co roku na kolana! Jednak teraz Jan mógł przestać tupać nogą ze złości i chować się po kątach, a z rozmachem odegrać się na wszystkich dookoła. Do małego, zazdrosnego móżdżku nie docierało, że łatwiej rządzi się ludźmi, którzy darzą władcę szacunkiem. Bądźmy jednak wyrozumiali: mamy koniec XII wieku i nikt jeszcze nie słyszał o nowoczesnym państwie, ideach oświeceniowych, reformach społecznych, powszechnym i darmowym dostępie do służby zdrowia … a zdrowy rozsądek nie zawsze bywa domeną królów.
Jan nie był lubiany. To mało powiedziane – był powszechnie … znienawidzony. Jednak wśród podobnych sobie wszelkiej maści karierowiczów, frustratów i innych niespełnionych popaprańców, znalazł całkiem spore grono popleczników. Jednym z nich był miłośnik jedwabnych piżam i beretów z zawadiackim piórkiem, noszący tytuł szeryfa Nottingham. Oczywiście, jak każdy urzędnik wyższej rangi, Vasey miał swojego totumfackiego, specjalistę od czarnej roboty, sir Guy’a z Gisborn. W okolicach zamku, dokładnie w lesie Sherwood, mieszkał wówczas człowiek zwany Robin Hood’em. Znany był powszechnie z tego, że nie darzył szeryfa i jego pomagiera specjalną estymą, jak i z tego, że strzałom się nie kłaniał, bo to strzały kłaniały się jemu. Ustalmy jednak, że nader często strzały były jedynym, co ewentualnie chciało podporządkować się jego woli. By trzymać się do końca baśniowej konwencji należałoby dodać urodziwą księżniczkę, o której względy powinni zabiegać liczni konkurenci. Cóż … jaka opowieść, taka księżniczka … Lady Marian z Locksley była niespełnioną społecznicą, istną prekursorką socjalizmu utopijnego i ruchu sufrażystek (ten fakt lubiła podkreślać strojem nieprzystojnym skromnej pannie), a do tego miłośniczką emocjonalnych trójkątów i generalnie dziewczęciem hołdującym zasadzie, że najlepiej jest „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Zatem na podorędziu miała zawsze zapasowe, gdyby chęć konsumpcji pierwszego ją naszła.
W takim oto świecie zaczyna się nasza opowieść. 

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Zaginione buty Thorina. Opowiadanie autorstwa Eve.

Dziś mam wielką przyjemność zaprezentować Wam opowiadanie, którego autorką jest Eve, komentatorka tego bloga. Bardzo dziękuję Eve za przesłanie tego opowiadania i za zgodę na opublikowanie go na blogu. 

***

Notka od Autorki opowiadania: Poniższy tekst NIE jest przeznaczony dla tolkienistów - mniej lub bardziej ortodoksyjnych, gdyż może wywołać szczękościsk, toczenie piany z ust, atak szału, niekontrolowane ciskanie przedmiotami codziennego użytku a w końcu palącą potrzebę obrzucenia inwektywami autorki.


Stare porzekadło mówi, że „mądrzy ludzie, żyją w brudzie”. Thorin przez wiele lat stosował się do owej „złotej” i zapewne mocno zalatującej zasady, ale pewnego dnia zażył kąpieli, co okazało się wydarzeniem brzemiennym w skutki. 

Richard Armitage jako Thorin Dębowa Tarcza. Zdjęcie promocyne do filmu "Hobbit: Niezwykła podróż". Źródło:RichardArmitageNet.com
ZAGINIONE BUTY THORINA

Zjednoczone Siły Śródziemia odniosły spektakularne zwycięstwo w Bitwie Pięciu Armii. Orkowie zostali wybici lub zepchnięci do cuchnących nor, w których przyszli na świat. Nie można było usunąć tego plugastwa z ziemi w całości, gdyż profesor Tolkien, podczas narady wojennej, postawił stanowcze veto, planując kolejną książkę o dziejach Śródziemia i paskudy były mu jeszcze potrzebne. Nasi bohaterowie nie mieli więc wyjścia – część wrogów musiała ocaleć.  Na dodatek w wyniku bitwy Śródziemie czekały poważne zmiany. Thranduil powrócił do swojego ponurego lasu bez spodziewanych łupów, a co gorsza bez Tauriel, w której podkochiwał się jego zbotoksowany synalek. Dain Żelazna Stopa, który miał chrapkę na przywództwo nad krasnoludami też musiał obejść się smakiem. Nie zdobył arcyklejnotu, jego włochaty świniak zaopatrzony w noktowizor padł na polu bitwy, a młoteczek okazał się maleńki w porównaniu z królewskim mieczem Thorina. Twardziel mógł być tylko jeden, tak, jak jedyny, prawowity król Ereboru.

- Zimno jak jasna cholera! – Thorin w pełni ubrany, ale bez butów szedł przez jeden z niezliczonych korytarzy Samotnej Góry. Kołysał się śmiesznie na boki, bo posadzka faktycznie była zimna. Bose stopy mlaskały przy każdym kroku.

- Wyglądam jak idiota! Strój tronowy, ta głupia korona i jestem boso! Niech no dorwę tego, kto za to odpowiada! Brakuje tylko, by ten dureń Thranduil znów pomylił godziny audiencji i zjawił się jak zwykle za wcześnie, bo „łoś mu się spłoszył” – dodał naśladując ton i sposób mówienia króla elfów – jasny szlag!
Władca mruczał pod nosem kolejne przekleństwa, przerywając stek wyzwisk, od czasu do czasu jękami, spowodowanymi przenikliwym chłodem.
- Czemu tu nie ma podłogowego ogrzewania?! Dziadek to jednak stara kutwa była! Nie powinien majstrować przy przetargu, pieniądze z Unii Śródziemia i tak by przepadły! Trzeba było zatwierdzić i teraz firma Convector robiłaby dobrze moim stopom! Szlag! Ale zimno!
Nagle zderzył się z jakąś niepozorną postacią.