Czy ktoś z Was tęsknił za Sir Guy’em tak jak ja? Jeśli tak,
to dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami opowiadaniem z Sir Guy’em,
którego aktorką jest Eve, komentatorka tego bloga. Eve bardzo dziękuję za zgodę
na opublikowanie Twojego opowiadania.
***
Notka od Autorki opowiadania: Poniższa opowieść utrzymana jest w konwencji kosmiczno – buduarowej (vide: anzug sir Guy’a rodem ze Star Treka i peniuary szeryfa), czyli w zgodzie ze znanym serialem o pewnym mrocznym rycerzu. Wszak to on, a nie tytułowy chłystek był tam najważniejszą postacią.
Z góry przepraszam miłośniczki i znawczynie nie tylko angielskiego średniowiecza. W tekście znajdziecie elementy i sformułowania nijak mające się do ducha i realiów epoki oraz prawdy historycznej, ale bądźmy szczere – Guy nie byłby tak seksowny, gdyby wtłoczyć go w tradycyjny męski strój z końca XII w. a szeryf bez sztuczkowych porteczek lokaja i japonek nie byłby sobą. Na temat tytułowego pacholęcia i jego wybranki, pozwólcie, że na razie zamilknę.
PRAWDZIWE DZIEJE ROBIN
HOOD’A
Dawno,
dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, za siedmioma lasami …
może jednak nie aż tak daleko. Biorąc pod uwagę geografię i stan zalesienia
Europy u schyłku XII wieku, jedno pasmo górskie, jedno morze i dwie, no, niech
będą trzy puszcze, powinny w zupełności wystarczyć. Otóż w tych dalekich
krainach i w dość dosłownych mrokach wieków średnich, żył pewien król obdarzony
iście ułańską (o, przepraszam – nie ta epoka), iście rycerską fantazją. Jak to
często w baśniach bywa, król miał młodszego brata: podłego, zazdrosnego i
chorobliwie ambitnego. Jednakże częste zakładanie hełmu na głowę przez króla,
jak i wymachiwanie mieczem, połączone z rzeczoną fantazją tudzież brakiem
zaufania do wuja Googelusa z Facé d’Book, zaowocowało podjęciem decyzji tyleż pochopnej,
co brzemiennej w skutki. Król poczuł, że najwyższy czas, by spełnić młodzieńcze
marzenia o bohaterskich czynach, przysłużyć się ludzkości i wygnać pohańców z
Jerozolimy. Spakował zatem manatki, przytroczył je do siodła i tyle go
widzieli. Nieświadom nikczemności brata pozostawił królestwo w jego rękach.
Popełnił także drugi kardynalny błąd, fatalnie wybierając biuro podróży. Lewant-na-ostro
(un)Ldt. działało na rynku od niedawna, ale jego specyficzna oferta cieszyła
się dość dużym wzięciem. Właściciel - Filip (wyfiokowany Francuz, nazywany w
niektórych kręgach Augustem) roztaczał przed królem cudowne wizje wakacji z
dreszczykiem, jednakże na miejscu rzeczywistość okazała się bardzo …
piaszczysta. Obiecanych atrakcji wprawdzie nie brakowało: hordy pustynnych
ludzi atakujące znikąd i bez ostrzeżenia, choroby dziesiątkujące
wycieczkowiczów, upał, brak wody, z którym nawet zaprawiony w bojach Bear hrabia
Grylls nie umiał sobie poradzić – słowem istny hardcore, o jakim król marzył …
Ale i tak coś mu ciągle nie pasowało. Dość szybko zorientował się, że nie jest
należycie przygotowany do wczasów w suchym i gorącym klimacie. Zbroja, zamiast
przepisowo rdzewieć z powodu zwyczajnej jej angielskiej wilgoci, nabierała
szlachetnej patyny w wyniku działania wiatru i pustynnych piasków. Do tego
przegrzewała się, a brak klimatyzacji w standardowym wyposażeniu był bardzo
dotkliwy. Poza tym w pośpiechu, król zapomniał o wrzuceniu do sakw kremu z
odpowiednim filtrem UV, skutkiem czego miał na nosie pokaźnych rozmiarów bąbel,
doprowadzający go do szału. Dlatego też postanowił dogadać się z Saladynem,
smagłolicym kierownikiem pustynnego kurortu. Zawarł z nim układ gwarantujący
innym wczasowiczom swobodne poruszanie się w nadmorskich okolicach oraz prawdziwie
relaksujące wycieczki fakultatywne. Król z poczuciem spełnienia dziecięcych
marzeń mógł ruszyć do domu. Wszak na liście zostało mu jeszcze zabicie smoka! Musiał
zatem nabrać sił i znaleźć przewodnika to tego dalekiego kraju, gdzie żył gad
pożerający niewinne dziewice i panicznie bojący się szewców.
Tymczasem
w Anglii nie działo się najlepiej. Książę Jan odbijał sobie z nawiązką lata
bycia gorszym bratem. Bo to Ryszard całymi latami dostawał najfajniejsze
prezenty na urodziny! To on miał najlepszego konia i zbroję! To jego Św.
Mikołaj brał co roku na kolana! Jednak teraz Jan mógł przestać tupać nogą ze
złości i chować się po kątach, a z rozmachem odegrać się na wszystkich dookoła.
Do małego, zazdrosnego móżdżku nie docierało, że łatwiej rządzi się ludźmi,
którzy darzą władcę szacunkiem. Bądźmy jednak wyrozumiali: mamy koniec XII
wieku i nikt jeszcze nie słyszał o nowoczesnym państwie, ideach oświeceniowych,
reformach społecznych, powszechnym i darmowym dostępie do służby zdrowia … a
zdrowy rozsądek nie zawsze bywa domeną królów.
Jan
nie był lubiany. To mało powiedziane – był powszechnie … znienawidzony. Jednak
wśród podobnych sobie wszelkiej maści karierowiczów, frustratów i innych
niespełnionych popaprańców, znalazł całkiem spore grono popleczników. Jednym z
nich był miłośnik jedwabnych piżam i beretów z zawadiackim piórkiem, noszący
tytuł szeryfa Nottingham. Oczywiście, jak każdy urzędnik wyższej rangi, Vasey miał
swojego totumfackiego, specjalistę od czarnej roboty, sir Guy’a z Gisborn. W
okolicach zamku, dokładnie w lesie Sherwood, mieszkał wówczas człowiek zwany
Robin Hood’em. Znany był powszechnie z tego, że nie darzył szeryfa i jego
pomagiera specjalną estymą, jak i z tego, że strzałom się nie kłaniał, bo to
strzały kłaniały się jemu. Ustalmy jednak, że nader często strzały były
jedynym, co ewentualnie chciało podporządkować się jego woli. By trzymać się do
końca baśniowej konwencji należałoby dodać urodziwą księżniczkę, o której
względy powinni zabiegać liczni konkurenci. Cóż … jaka opowieść, taka
księżniczka … Lady Marian z Locksley była niespełnioną społecznicą, istną
prekursorką socjalizmu utopijnego i ruchu sufrażystek (ten fakt lubiła
podkreślać strojem nieprzystojnym skromnej pannie), a do tego miłośniczką
emocjonalnych trójkątów i generalnie dziewczęciem hołdującym zasadzie, że
najlepiej jest „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Zatem na podorędziu miała zawsze
zapasowe, gdyby chęć konsumpcji pierwszego ją naszła.
W
takim oto świecie zaczyna się nasza opowieść.