Dziś chciałabym zaprezentować Wam jedną recenzję z obejrzenia ostatniego spektaklu „The Crucible”, granego w The Old Vic Theatre w Londynie z moim naszym ulubionym aktorem, Richardem Armitage’em w roli głównej. Recenzję, której autorką jest
Justyna, która to tak wspaniale tłumaczy na nasz język wywiady i nie tylko wywiady z panem Armitage’em, umieszczając je na swoim kanale na YouTube. Kanał Justyny tutaj.
Justyno bardzo Ci dziękuję za tą wzruszającą i dającą do myślenia recenzję oraz za zgodę na jej opublikowanie na blogu.
***
Zdjęcie autorstwa Jay’a Brooksa. Żródło |
Tuż po wejściu na widownię
teatru Old Vic poczułam, że otacza mnie mrok. Dym snujący się we wnętrzu i
przygaszone swiatło przygotowywały widzów na to, co miało ich czekać przez
kolejne trzy i pół godziny. Zapadła ciemność, z której wyłoniła się niewolnica
Tituba. Zataczała na scenie kręgi, w czasie których coraz bardziej uginała się
pod ciężarem dymiącej, rytualnej misy. Wiedziałam już, że jako widownia
zatoczymy własne kręgi i wyjdziemy z teatru inni. Specyficzne tło
muzyczno-dźwiękowe od początku fantastycznie podkreślało atmosferę spektaklu.
Scena przesunięta w głąb widowni sprawiła, że wszyscy staliśmy się uczestnikami wydarzeń,
że zostaliśmy w nich uwiezięni. Byliśmy wrzuceni w oryginalny tytułowy "tygiel",
w którym mieszały się nasze myśli, uczucia, przekonania. Nigdy nie zrozumiałam
dlaczego polscy tłumacze zmienili "Crucible" (tygiel) na
"Czarownice z Salem" - być może przenośnia była zbyt dosłowna lub za
mało atrakcyjna.
Od pierwszych scen intensywny
mrok gęstniał we mnie, by na końcu wybuchnąć całą mocą sprzeciwu i krążących w
mojej głowie pytań. Miałam szczęście do miejsca na samej scenie, w samym środku
rozgywających się wydarzeń i akcja sztuki od pierwszego gestu, aż po ostatnie
słowo wręcz fizycznie przeniosła mnie do siedemnastowiecznego Salem. Ciężar
całej historii spoczął przede wszystkim na mocnych ramionach Richarda
Armitage’a, ktory w roli Johna Proctora pokazał, że jest aktorem absolutnie
wielkiego formatu. To właśnie scena jest dla aktora prawdziwym egzaminem i ten
udało się Richardowi zdać z najwyższym wyróżnieniem. Nie dało się ukryć, że od
pierwszego momentu ma poważny problem z głosem. Nie zaskoczyło mnie to, biorąc
pod uwagę, że przez trzy miesiace spektakle grane były dwa razy dziennie i taka
ekspresja i zaangażowanie, które przyszło nam oglądać musiały przynieść
konsekwencje. Na tym ostatnim
przedstawieniu 13 września trudno było odszukać znajomy, niski, ciepły timbre,
który znamy. Lecz i tym zachrypniętym i niepodobnym do swojego głosem aktor
umiał wydobyć z tekstu wszystko, nie odpuścił ani na moment. Kolejny raz sztuka
Millera okazała sie aktualna, a reżyserka doskonale wydobyła z niej kluczowe
dla autora pytania: jak długo i czy w ogóle musimy płacić za popełniony w chwili
słabości błąd, czy powinniśmy reagować na niesprawiedliwość i głupotę, jak
daleko jesteśmy w stanie posunąć się dla zemsty, chciwości i pożądania władzy,
czy mogą nas osądzać inni – często wcale nie lepsi, a może nawet gorsi od nas?
I wreszcie pytanie najważniejsze: czy potrafimy stanąć po stronie prawdy, choćby
przyszło zapłacić za to najwyższą cenę.
W mojej pamięci na zawsze
zapadną cztery sceny.
W pierwszej, bardzo intymnej,
jak przez okno zaglądamy do domu Proctorów. John wraca wieczorem do domu,
rozbiera koszulę, myje się, siada do kolacji. Żona Elizabeth, która dotąd nie odzyskała
zaufania do Johna po popełnionej przez niego zdradzie, łapie go na małym kłamstwie,
czy może raczej niedomówieniu. I chociaż John Proctor bezustannie próbuje
zrekompensować chwilową słabość, żona wciąż pozostaje zimna i daleka. Richard
gra koncertowo, miotając się między swoją winą, a rozpaczliwą bezsilnościa człowieka,
który już nigdy nie będzie moralnie czysty i tak naprawdę wciąż nie potrafi wybaczyć
sam sobie. Rzuca żonie słowa: "Ty
niczego nie zapominasz i niczego nie wybaczasz.[...] Nie przestaję myśleć, jak
cię zadowolić, a w twoim sercu gra nieustanny marsz pogrzebowy."
Druga scena, kiedy pani Proctor
oskarżona o czary zostaje aresztowana i John pozostaje samotnie bezsilny wobec
rzeczywistości. Czy naprawdę wierzy w słowa, które wykrzyczał za wyprowadzaną żoną:
"Zabiorę cię do domu. zobaczysz.[...] Rozniosę ten sąd jak huragan! Nic
się nie bój Elizabeth!" I zaraz potem mały intymny moment, w którym
widzimy złamanego rozpaczą człowieka, gdzie postawny Richard kurczy się w swoim
bólu – robi to zresztą bardzo realistycznie - mamy tu prawdziwy płacz,
fizyczny, a wręcz fizjologiczny. Do Johna dotarło jaką poniósł stratę. Czy można
bardziej zagrać miłość do drugiego czlowieka?
Wreszcie kolejna scena, punkt
kulminacyjny dramatu. Chwilę wcześniej John próbował ratować żonę i udowodnić,
że oskarżycielki skłamały ze strachu przed karą. Teraz zaś sam zostaje oskarżony
o kontakty z diabłem. Nie pierwszy i nie ostatni raz „gdy rozum śpi, budzą się
demony”. Rozum zasnął, wszystko wymyka się spod kontroli, świat oszalał, tygiel
rozgrzał się do czerwoności. Wyrzucony do nieba wściekły krzyk Proctora: „Bóg
umarł!” przyprawił mnie o dreszcz. "Ogień, ogień płonie! Wszyscy będziemy
płonąć w tym ogniu!” jest ostrzeżeniem dla nas, którzy tam byliśmy. Oby nigdy
nikt nie rzucił mi w twarz podobnego proroctwa. To scena – absolutny
majstersztyk, w który mają spory wkład towarzyszący Richardowi aktorzy, ale on
dotyka w niej absolutnych szczytów sztuki aktorskiej.
I wreszcie końcowka – najpierw
scena, w której Elizabeth na prośbę sędziów ma postawić przed Johnem alternatywę
– śmierć lub życie, pod warunkiem podpisu pod przyznaniem się do kontatów z
szatanem. Małżonkowie mają nareszcie moment dla siebie, chwilę, w której
rozliczają swoje życie. „W ciągu tych trzech miesięcy czytałam w swoim sercu.
Mam własne grzechy do rozliczenia. Żeby popełnić cudzołóstwo, trzeba mieć
oziębłą żonę” - mówi Elizabeth – „...nigdy nie potrafiłam okazać, jak cię
kocham.” „Dosyć! Dosyć!” miota się wyczerpany rozpaczą John. To rozdzierająca
scena, zagrana bez nadmiernej przesady, dokładnie tak, jak powinno się ją
zagrać. „Powiedz mi, co mam zrobic” pyta
John, na co żona oświadcza „Cokolwiek zrobisz, będzie dziełem dobrego człowieka".
Wreszcie następuje między małżonkami wybaczenie, porozumienie, wreszcie powraca
utracona więź. Lecz my wcześniej od Johna Proctora wiemy, że na wszystko jest
już za późno. Wiemy, że jest człowiekiem, który już więcej nie ulegnie słabości,
który musi wyjść z tego tygla czysty. John tak bardzo chce żyć, wiedząc zresztą,
że żona nie zostanie stracona, bo spodziewa sie ich kolejnego potomka. „Chcę
żyć. Będę żył” - mówi i przyznaje się do kontaktów z diabłem, odmawiając jednak
oskarżenia o to innych. Z oporem podpisuje dokument lecz wyrywa sędziom papier
– „Podpisałem, wszyscy widzieli. Stało się.” John Proctor nie pozwoli jednak,
by użyto jego imienia przeciw innym. "Bo to moje imię! Bo innego nie będę
miał! Bo kłamię i podpisuję się pod kłamstwem! [...] Oddałem wam duszę, ale
zostawcie mi imię” – grzmi John Proctor ustami Richadra Armitage. Pod koniec
przedstawienia, w wyniku skrajnego zmęczenia aktora, jego glos łamie się
kilkakrotnie, co – o ile to w ogóle możliwe - jeszcze dodaje dramatyzmu. Rozdarcie
bohatera sięga zenitu. Ten podpis daje życie, ale jest kłamstwem i zdradą
przyjaciół, którzy już zginęli w imię prawdy i tych którzy jeszcze zginą. John
podejmuje decyzję i drze na kawałki podpisany dokument, wydając tym na siebie
wyrok śmierci. Ze słowami „Nie pokazuj im łez! Łzy im pochlebiają!” żegna Elizabeth
długim namiętnym pocałunkiem. Ostatnim w jego życiu. Odchodzi. John Proctor. Już
nie obdarty, złamany skazaniec, lecz dumny, pełen wewnętrznego światła, nowo
wykuty Człowiek. A ja zorientowałam się, że od dłuższej chwili nie mogłam
powstrzymać łez.
Po chwili ciszy zerwały się
brawa, publiczność wstała z miejsc i długo jeszcze czuło się tę szczególną
wibrację, jaką czasem udaje się w teatrze wytworzyć między sceną, a widownią. W
tych niezwykle rzadkich czarodziejskich momentach, kiedy wielka literatura
spotyka wielkich reżyserów i wielkie aktorstwo - kiedy tworzy się Sztuka. Ta,
która dociera do samej duszy, pozostawiając w niej swój ślad. I tego właśnie
byliśmy świadkami.
Z pewnych powodów nigdy publicznie nie komentuję ani "The Crucible", ani postaci Johna Proctora, ale powyższa recenzja jest niesamowita, pierwsza, która odzwierciedla dokładnie to, co ja sama przekazałabym po obejrzeniu sztuki, gdybym potrafiła o tym mówić. Justynko, Twoje słowa są cudowne, i dla mnie osobiście ważne - dziękuję Ci za przywołanie pewnych pięknych, wyjątkowych wspomnień :-)
OdpowiedzUsuńCałym sercem podpisuję się pod Twoimi słowami Kate.
OdpowiedzUsuń