niedziela, 28 września 2014

Recenzja Justyny z obejrzenia spektaklu „The Crucible”.

Dziś chciałabym zaprezentować Wam jedną recenzję z obejrzenia ostatniego spektaklu „The Crucible”, granego w The Old Vic Theatre w Londynie z moim naszym ulubionym aktorem, Richardem Armitage’em w roli głównej. Recenzję, której autorką jest Justyna, która to tak wspaniale tłumaczy na nasz język wywiady i nie tylko wywiady z panem Armitage’em, umieszczając je na swoim kanale na  YouTube. Kanał Justyny tutaj

Justyno bardzo Ci dziękuję za tą wzruszającą i dającą do myślenia recenzję oraz za zgodę na jej opublikowanie na blogu.

***

Zdjęcie autorstwa Jay’a Brooksa. Żródło 
Tuż po wejściu na widownię teatru Old Vic poczułam, że otacza mnie mrok. Dym snujący się we wnętrzu i przygaszone swiatło przygotowywały widzów na to, co miało ich czekać przez kolejne trzy i pół godziny. Zapadła ciemność, z której wyłoniła się niewolnica Tituba. Zataczała na scenie kręgi, w czasie których coraz bardziej uginała się pod ciężarem dymiącej, rytualnej misy. Wiedziałam już, że jako widownia zatoczymy własne kręgi i wyjdziemy z teatru inni. Specyficzne tło muzyczno-dźwiękowe od początku fantastycznie podkreślało atmosferę spektaklu. Scena przesunięta w głąb widowni sprawiła, że wszyscy staliśmy się uczestnikami wydarzeń, że zostaliśmy w nich uwiezięni. Byliśmy wrzuceni w oryginalny tytułowy "tygiel", w którym mieszały się nasze myśli, uczucia, przekonania. Nigdy nie zrozumiałam dlaczego polscy tłumacze zmienili "Crucible" (tygiel) na "Czarownice z Salem" - być może przenośnia była zbyt dosłowna lub za mało atrakcyjna.

Od pierwszych scen intensywny mrok gęstniał we mnie, by na końcu wybuchnąć całą mocą sprzeciwu i krążących w mojej głowie pytań. Miałam szczęście do miejsca na samej scenie, w samym środku rozgywających się wydarzeń i akcja sztuki od pierwszego gestu, aż po ostatnie słowo wręcz fizycznie przeniosła mnie do siedemnastowiecznego Salem. Ciężar całej historii spoczął przede wszystkim na mocnych ramionach Richarda Armitage’a, ktory w roli Johna Proctora pokazał, że jest aktorem absolutnie wielkiego formatu. To właśnie scena jest dla aktora prawdziwym egzaminem i ten udało się Richardowi zdać z najwyższym wyróżnieniem. Nie dało się ukryć, że od pierwszego momentu ma poważny problem z głosem. Nie zaskoczyło mnie to, biorąc pod uwagę, że przez trzy miesiace spektakle grane były dwa razy dziennie i taka ekspresja i zaangażowanie, które przyszło nam oglądać musiały przynieść konsekwencje.  Na tym ostatnim przedstawieniu 13 września trudno było odszukać znajomy, niski, ciepły timbre, który znamy. Lecz i tym zachrypniętym i niepodobnym do swojego głosem aktor umiał wydobyć z tekstu wszystko, nie odpuścił ani na moment. Kolejny raz sztuka Millera okazała sie aktualna, a reżyserka doskonale wydobyła z niej kluczowe dla autora pytania: jak długo i czy w ogóle musimy płacić za popełniony w chwili słabości błąd, czy powinniśmy reagować na niesprawiedliwość i głupotę, jak daleko jesteśmy w stanie posunąć się dla zemsty, chciwości i pożądania władzy, czy mogą nas osądzać inni – często wcale nie lepsi, a może nawet gorsi od nas? I wreszcie pytanie najważniejsze: czy potrafimy stanąć po stronie prawdy, choćby przyszło zapłacić za to najwyższą cenę.

W mojej pamięci na zawsze zapadną cztery sceny.

W pierwszej, bardzo intymnej, jak przez okno zaglądamy do domu Proctorów. John wraca wieczorem do domu, rozbiera koszulę, myje się, siada do kolacji. Żona Elizabeth, która dotąd nie odzyskała zaufania do Johna po popełnionej przez niego zdradzie, łapie go na małym kłamstwie, czy może raczej niedomówieniu. I chociaż John Proctor bezustannie próbuje zrekompensować chwilową słabość, żona wciąż pozostaje zimna i daleka. Richard gra koncertowo, miotając się między swoją winą, a rozpaczliwą bezsilnościa człowieka, który już nigdy nie będzie moralnie czysty i tak naprawdę wciąż nie potrafi wybaczyć sam sobie.  Rzuca żonie słowa: "Ty niczego nie zapominasz i niczego nie wybaczasz.[...] Nie przestaję myśleć, jak cię zadowolić, a w twoim sercu gra nieustanny marsz pogrzebowy."

Druga scena, kiedy pani Proctor oskarżona o czary zostaje aresztowana i John pozostaje samotnie bezsilny wobec rzeczywistości. Czy naprawdę wierzy w słowa, które wykrzyczał za wyprowadzaną żoną: "Zabiorę cię do domu. zobaczysz.[...] Rozniosę ten sąd jak huragan! Nic się nie bój Elizabeth!" I zaraz potem mały intymny moment, w którym widzimy złamanego rozpaczą człowieka, gdzie postawny Richard kurczy się w swoim bólu – robi to zresztą bardzo realistycznie - mamy tu prawdziwy płacz, fizyczny, a wręcz fizjologiczny. Do Johna dotarło jaką poniósł stratę. Czy można bardziej zagrać miłość do drugiego czlowieka?

Wreszcie kolejna scena, punkt kulminacyjny dramatu. Chwilę wcześniej John próbował ratować żonę i udowodnić, że oskarżycielki skłamały ze strachu przed karą. Teraz zaś sam zostaje oskarżony o kontakty z diabłem. Nie pierwszy i nie ostatni raz „gdy rozum śpi, budzą się demony”. Rozum zasnął, wszystko wymyka się spod kontroli, świat oszalał, tygiel rozgrzał się do czerwoności. Wyrzucony do nieba wściekły krzyk Proctora: „Bóg umarł!” przyprawił mnie o dreszcz. "Ogień, ogień płonie! Wszyscy będziemy płonąć w tym ogniu!” jest ostrzeżeniem dla nas, którzy tam byliśmy. Oby nigdy nikt nie rzucił mi w twarz podobnego proroctwa. To scena – absolutny majstersztyk, w który mają spory wkład towarzyszący Richardowi aktorzy, ale on dotyka w niej absolutnych szczytów sztuki aktorskiej.

I wreszcie końcowka – najpierw scena, w której Elizabeth na prośbę sędziów ma postawić przed Johnem alternatywę – śmierć lub życie, pod warunkiem podpisu pod przyznaniem się do kontatów z szatanem. Małżonkowie mają nareszcie moment dla siebie, chwilę, w której rozliczają swoje życie. „W ciągu tych trzech miesięcy czytałam w swoim sercu. Mam własne grzechy do rozliczenia. Żeby popełnić cudzołóstwo, trzeba mieć oziębłą żonę” - mówi Elizabeth – „...nigdy nie potrafiłam okazać, jak cię kocham.” „Dosyć! Dosyć!” miota się  wyczerpany rozpaczą John. To rozdzierająca scena, zagrana bez nadmiernej przesady, dokładnie tak, jak powinno się ją zagrać. „Powiedz  mi, co mam zrobic” pyta John, na co żona oświadcza „Cokolwiek zrobisz, będzie dziełem dobrego człowieka". Wreszcie następuje między małżonkami wybaczenie, porozumienie, wreszcie powraca utracona więź. Lecz my wcześniej od Johna Proctora wiemy, że na wszystko jest już za późno. Wiemy, że jest człowiekiem, który już więcej nie ulegnie słabości, który musi wyjść z tego tygla czysty. John tak bardzo chce żyć, wiedząc zresztą, że żona nie zostanie stracona, bo spodziewa sie ich kolejnego potomka. „Chcę żyć. Będę żył” - mówi i przyznaje się do kontaktów z diabłem, odmawiając jednak oskarżenia o to innych. Z oporem podpisuje dokument lecz wyrywa sędziom papier – „Podpisałem, wszyscy widzieli. Stało się.” John Proctor nie pozwoli jednak, by użyto jego imienia przeciw innym. "Bo to moje imię! Bo innego nie będę miał! Bo kłamię i podpisuję się pod kłamstwem! [...] Oddałem wam duszę, ale zostawcie mi imię” – grzmi John Proctor ustami Richadra Armitage. Pod koniec przedstawienia, w wyniku skrajnego zmęczenia aktora, jego glos łamie się kilkakrotnie, co – o ile to w ogóle możliwe - jeszcze dodaje dramatyzmu. Rozdarcie bohatera sięga zenitu. Ten podpis daje życie, ale jest kłamstwem i zdradą przyjaciół, którzy już zginęli w imię prawdy i tych którzy jeszcze zginą. John podejmuje decyzję i drze na kawałki podpisany dokument, wydając tym na siebie wyrok śmierci. Ze słowami „Nie pokazuj im łez! Łzy im pochlebiają!” żegna Elizabeth długim namiętnym pocałunkiem. Ostatnim w jego życiu. Odchodzi. John Proctor. Już nie obdarty, złamany skazaniec, lecz dumny, pełen wewnętrznego światła, nowo wykuty Człowiek. A ja zorientowałam się, że od dłuższej chwili nie mogłam powstrzymać łez.

Po chwili ciszy zerwały się brawa, publiczność wstała z miejsc i długo jeszcze czuło się tę szczególną wibrację, jaką czasem udaje się w teatrze wytworzyć między sceną, a widownią. W tych niezwykle rzadkich czarodziejskich momentach, kiedy wielka literatura spotyka wielkich reżyserów i wielkie aktorstwo - kiedy tworzy się Sztuka. Ta, która dociera do samej duszy, pozostawiając w niej swój ślad. I tego właśnie byliśmy świadkami.

2 komentarze:

  1. Z pewnych powodów nigdy publicznie nie komentuję ani "The Crucible", ani postaci Johna Proctora, ale powyższa recenzja jest niesamowita, pierwsza, która odzwierciedla dokładnie to, co ja sama przekazałabym po obejrzeniu sztuki, gdybym potrafiła o tym mówić. Justynko, Twoje słowa są cudowne, i dla mnie osobiście ważne - dziękuję Ci za przywołanie pewnych pięknych, wyjątkowych wspomnień :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Całym sercem podpisuję się pod Twoimi słowami Kate.

    OdpowiedzUsuń

Nadrzędną zasadą tego bloga jest szacunek dla pana Armitage’a, dla autorki bloga, jak również dla komentujących, którzy pozostawiają tu komentarz. Zostawiając swój komentarz zobowiązujesz się postępować zgodnie z tą zasadą. Autorka bloga zastrzega sobie prawo do usunięcia komentarza, który wg jej uznania będzie naruszał powyższe zasady.