poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wyprawa do Londynu. Czyli Dziewczyny widziały „The Crucible”!

Dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami relacją z wyjazdu do Londynu autorstwa Kasieńki, komentatorki tego bloga. Z wyjazdu, gdzie celem  było zobaczenie naszego ulubionego aktora Richarda Armitage’a (tu często zwanego Ryśkiem, Rysiem) w roli Johna Proctora w spektaklu „The Crucible”. Mam nadzieję, że tak jak dla mnie i dla Was będzie to interesująca lektura. 
Kasieńko, bardzo Ci dziękuję za tą tak cudnie szczegółową relację oraz za zgodę na umieszczenie jej na blogu.  

Przygotowania.

Pierwsza wyprawa „na Ryśka”, pierwsza wyprawa do Londynu i pierwsza wyprawa na taką odległość organizowana zupełnie samodzielnie. I oczywiście związany z tym lęk: czy wszystko uda się załatwić, dograć, czy nie pogubię się w internetowych formalnościach związanych z rezerwacjami, opłatami, potwierdzeniami. Załatwianie pewnych rzeczy osobiś­cie, w okienku kasowym wydaje mi się jednak bardziej „namacalne” i pewniejsze niż klikanie w linki na stronach www (jestem przecież z pokolenia, które pamięta jeszcze czasy bez inter­netu). A gdy już wszystkie formalności zostają dopełnione, pojawia się następna obawa: oby nic się nie wydarzyło do czasu wyjazdu, nie daj Boże, żeby przytrafił się jakiś losowy wypadek. I obgryzanie paznokci, i skreślanie dni w kalendarzu, i odprowadzanie tęsknym wzrokiem każdego samolotu lecącego w kierunku zachodnim.

Wreszcie nadchodzi TEN dzień, wylatujemy z Polski, żegnane upałami, ze świado­mością, że w Londynie będzie o wiele chłodniej, ale na pewno rozgrzeją nas emocje. Z okien zniżającego się nad Anglią samolotu widać malownicze wioseczki i miasteczka kojarzące się nam a to ze „Sparkhouse”, a to z „Vicar of Dibley” (no bo przecież niemożliwym jest, żebyś­my miały jakieś inne skojarzenia :-)), podświadomie szukamy więc wzrokiem Standringa wśród owiec lub Harry’ego kręcącego się przy jednym z murowanych kościółków. Aura prze­cudna, nie licząc kilku chmurek. 

W miarę jak lotniskowy autobus zbliża się do Londynu pogoda robi się coraz bar­dziej niepokojąca – niskie, ołowiane chmury, później drobny deszcz, później coraz gęstszy…Miny nam rzedną, bo już niedługo trzeba będzie wysiadać, a tu ulewa na przemian z gradobi­ciem! Można powiedzieć, że wjechałyśmy do Londynu z hukiem i pompą. Wejście do metra na szczęście jest tuż przy przystanku, a nasz hotel tuż przy wyjściu z metra, więc uszło nam na sucho. :-)


Hotelik, jaki udało mi się zarezerwować, o ten właśnie:
Zdjęcie autorstwa Kasieńki.

dzieli od teatru tylko jedna przecznica. Po zrzuceniu bagaży w pokoju udajemy więc się tam w podskokach, by jak najszybciej odebrać bilety i mieć już 200% pewność, że żadne siły naturalne i nadnaturalne nie przeszkodzą nam w jutrzejszym delektowaniu się Ryśkiem.

Teatr „The Old Vic” jest stosunkowo nieduży (na zdjęciach wydaje się być o wiele większy) i skromny.
Źródło zdjęcia: Wikipedia

Na zewnątrz wiszą wielkie plakaty z głównymi bohaterami. Nie ma na nich na szczęście żadnego napisu w stylu „Przedstawienie odwołane!”. Kolejne potwier­dzenie i pewność, że wszystko jest w porządku. Stoimy na przejściu dla pieszych i napawa­my się świadomością, że oto oddychamy tym samym powietrzem… że w tym teatrze, tuż za ścianą… że w tamtej bocznej uliczce… Innymi słowy, że cała ta okolica jest wręcz przesycona Ryśkową obecnością, że powietrze drży nie tylko od wielkomiejskiego hałasu, ale też od skumulowanych emocji generowanych przez aktorów na scenie i przeżywa­nych przez setki osób z publiczności.

Wewnątrz teatr wygląda równie bezpretensjonalnie i skromnie, jak na zewnątrz. 
Źródło zdjęcia: Wikimedia

Przy rezerwowaniu biletów naczytałam się, że „bilety zostaną wydane jedynie posiadaczowi karty kredytowej, którą dokonywana była płatność”, że „sprawdzana będzie tożsamość kupu­jącego”, nastawiona więc jestem na meldowanie się każdym możliwym posiadanym doku­mentem, tymczasem sympatyczna dziewczyna w kasie zerka tylko na mail potwierdzający, ja­ki wydrukowałam, i już po chwili trzymam w łapce bilety złożone w elegancką harmonijkę.
Zdjęcie autorstwa Kasieńki.



Bilety bezpiecznie i czule złożone na nocnym stoliku w hotelu, pogoda słoneczna, choć rześka, wybieramy się więc na krótki spacer po najbliższej okolicy – dobrze wiedzieć, gdzie w razie czego znaleźć sklep spożywczy, co ciekawego kryje się za najbliższym zakrę­tem, jakie restauracje mamy do wyboru, co oferują i za ile. Łazimy więc z lekka oszołomione, a przede wszystkim szczęśliwe, że wszystko się udało i że już jutro…

Londyn oferuje wiele przysmaków ze wszystkich stron świata, ale nam chodzi po gło­wie i po wygłodniałych żołądkach tylko jedna rzecz. Na cześć Mulligana postanawiamy kupić sobie klasykę angielskiego fastfoodu ( Fish&Chips) i skonsumować ją gdzieś pod chmurką, chmurki jednak znowu przypominają nam gęstym deszczem o tym, że jesteśmy na Wyspach Brytyjskich, leci­my więc do pokoju hotelowego.

Zapada wieczór. Wiemy doskonale, że oto o jakieś 100 m dalej Rysiek właśnie wy­chodzi na scenę. I mimo że jesteśmy zmęczone podróżą i wrażeniami, czekamy cierpliwie. Czekamy, by nadeszła już ta godzina, kiedy przedstawienie dobiega końca. Po co? Też pyta­nie! Przecież musimy go zobaczyć jeszcze przed dniem jutrzejszym! Upewnić się na własne oczy, że rzeczywiście tu jest. Zobaczyć, jak rozdaje autografy, gdzie najlepiej się ustawić, ile jest chętnych na spotkanie z nim. Nie, nie będziemy pchać się w tłum. Staniemy sobie grzecz­nie po drugiej stronie ulicy i będziemy patrzeć, sycić wzrok, robić „suchą zaprawę” dla rozdy­gotanych emocji, by jutro nie paść trupem, nie zapomnieć języka w gębie, nie zrobić czegoś głupiego.

Wiemy, gdzie jest „Stage Door”, bo zdążyłyśmy już to sprawdzić przy odbiorze bile­tów, zresztą ta wielka żółta kula z napisem naprawdę rzuca się w oczy. 
Źródło obrazka:Wikimedia
Idziemy dość żwawo, bo po dzisiejszych opadach temperatura spadła do niezbyt przyjemnego poziomu (zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę fakt, że w Polsce solidnie wtedy przygrzewało słońce). Wchodzi­my w boczną uliczkę, a nogi pomału zaczynają nam dygotać. Z zimna czy z podekscytowa­nia? Chyba z obu tych rzeczy. Przed drzwiami stoi w grzecznym rządku grupa kilku osób. Hm, wygląda to optymistycznie, czyżby jednak wcale nie było tych dzikich tłumów? Nad drzwiami widać oświetloną klatkę schodową, którą od czasu do czasu przebiegają różne postacie. Niestety, żadna z nich nie przypomina Ryśka. Dla rozgrzewki spacerujemy sobie kilka kroków w tę, kilka we w tę, mając nadzieję, że nikt nas nie weźmie za szalonych papa­razzich czy ostro nawiedzone fanki (chociaż to drugie jest zdecydowanie bliskie prawdy) i nie każe wynosić się w diabły. Wreszcie przystajemy naprzeciwko, nieruchomo jak posągi i wpatrujemy się w jeden punkt – w ciągle zamknięte drzwi. Dygot kolan przenosi się wyżej – już i ręce zaczynają drżeć niespokojnie i serce trochę zmienia rytm. Oczywiście to tylko z zimna, tak, tak! :-) W pewnym momencie otwierają się inne drzwi i wychodzi z nich tłumek widzów, z głębi słychać brawa. A więc przedstawienie dopiero się skończyło! Te osoby stoją­ce wcześniej to wcale nie dzisiejsza publiczność, a tylko fani, którzy przyszli, by jako pierwsi dostać autografy. Przy ścianie teatru tworzy się więc całkiem pokaźny ogonek. No cóż, wie­my przynajmniej, którędy mamy jutro wychodzić, by jak najszybciej znaleźć się przy „Stage Door” i nie musieć okrążać całego teatru.

Dobry znak – przedstawienie skończone, zaraz zobaczymy Ryśka! Sytuacja zaczyna nabierać coraz większej nierealności. Tyle czasu na to czekałyśmy, tyle czasu odliczałyśmy dni, a teraz, za chwilę, za moment, ujrzymy go po raz pierwszy. Nie w filmie, nie na zdjęciu, lecz w jego własnej postaci – żywego, prawdziwego człowieka z krwi i kości, tego, który dał swoją twarz, głos, ciało Standringowi, panu Thorntonowi, sir Guyowi, Mulliganowi, Lu­casowi, Porterowi, Thorinowi i innym ukochanym przez nas bohaterom. Aż trudno uwierzyć, że to nie sen. Jeszcze parę miesięcy temu wydawałoby się to nam czystą fantazją; pomyślały­byśmy sobie zapewne, że gdybyśmy znalazły się w takiej sytuacji, to chyba byśmy zemdlały. Ale jakoś nie mdlejemy. :-) Stoimy tylko w dziwnym oszołomieniu, wgapiając się w klatkę schodową, na której panuje coraz większy ruch i próbując wypatrzeć na niej tę jedną jedyną postać.

Nagle na schodach pojawia się jakiś wysoki barczysty mężczyzna w szarym podko­szulku. Przystaje przy oknie (jego twarzy nie widać, bo przesłania ją część framugi czy też murku) i dużą dłonią gładzi się po muskularnym torsie. „Rysiek!” – szepcemy do sie­bie i wpatrujemy się jak urzeczone. Mężczyzna schodzi niżej… Cholera, to nie Rysiek! Bez­czelny! Taką zmyłkę nam robić! Spadaj, paskudo, a najlepiej zawołaj tu Ryśka.

Czas wlecze się straszliwie. Wydaje się nam, że czekamy już nie wiadomo, jak długo. Większość aktorów dawno opuściła teatr. Widziałyśmy również wychodzącą panią reżyser (Yael Farber) (kilka osób poprosiło o autografy również ją). Mimo to jesteśmy pewne, że Rysiek wyjdzie, bo przed drzwiami ustawiło się dwóch postawnych ochroniarzy. Pan w szarym podkoszulku jeszcze kilka razy śmignął po schodach, drażniąc nas nieprzeciętnie swoją Ryśkową sylwetką (naprawdę wyglądał, wypisz-wymaluj, jak Ryś na zdjęciach z próby – tylko głowa nie ta). Wśród wchodzących i wychodzących przez „Stage Door” pojawiał się też drugi Ryśkowy so­bowtór – tym razem bardzo podobny z twarzy. Ot, taki Rysiek o 10 lat młodszy i z brodą (w Londynie wielu młodych mężczyzn nosi brody „na Proctora” – eleganckie i zadbane).

Nagle drzwi się otwierają i JEST! Wychodzi nasz wyczekany, wytęskniony ulubie­niec. Na schodach nie było go widać w ogóle – pewnie garderobę ma na parterze. Sportowa ortalionowa kurtka, biały podkoszulek wyciągnięty na spodnie, tenisówki na grubej białej po­deszwie. A twarz! TA twarz! Wtedy właśnie uznałam, że jest niefotogeniczny. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać sprawiedliwości tym szlachetnym rysom, kształtowi i delikatnemu po­chyleniu głowy. Ochroniarze stoją z jednej i z drugiej jego strony. Składanie autografów i ro­bienie zdjęć odbywa się niemal taśmowo. Od czasu do czasu dobiega do nas jego głos, lekko już zachrypnięty, z niską Thorinową barwą. Błyskające flesze wydobywają z mroku piękny (choć nie tak orli jak kiedyś) nos, lśnią na włosach i brodzie, podkreślają cienie tych niesamo­wicie wyrazistych, grubych kres na jego skroniach.

Widać, niestety, że Rysiek jest trochę zmęczony tym zamieszaniem. Wszystko robi dość mechanicznie. Do zdjęć ustawia się sztywno, wręcz po wojskowemu, trzymając ręce za sobą. Pewnie w pierwszych dniach został już tyle razy obmacany (i to może niezbyt dy­skretnie), że teraz woli zachowywać pewien dystans. W relacjach z teatru pojawiają się prze­cież wzmianki o dość… kontrowersyjnym zachowaniu niektórych fanek. Szkoda tylko, że przez osoby nie potrafiące wyczuć granicy między tym, co wypada, a czego nie, między erotycznym fantazjowaniem a rzeczywistością, Rysiek nie może już zachowywać się tak ciep­ło, bezpośrednio i poufale wobec swoich „well-wishers” jak dotychczas. Cena popularności. :-( Tylko dlaczego płacą ją nie ci idioci, a całkiem niewłaściwe osoby?

Pod koniec kolejki Rysiek dostrzega łowców autografów. Zdecydowanie zatrzymu­je się, odmawia podpisania pliczków zdjęć i odwraca się na pięcie, flankowany przez swoich „goryli”. Za łowcami zostało niestety kilku prawdziwych fanów, którzy będą musieli obejść się smakiem, bo Rysiek szybkim krokiem wraca za drzwi teatru, nie oglądając się już za siebie. 

Oszołomione, szczęśliwe i nielicho zmarznięte wracamy do hotelu, zastanawiając się, jak jutro wytrzymamy czekanie pod teatrem w naszych lekkich wieczorowych kreacjach, cie­niutkich pończochach i niezbyt ciepłych butach.Trudno, za spotkanie z Ryś­kiem twarzą w twarz jestem mimo wszystko gotowa zapłacić nawet zapaleniem oskrzeli. Nie wymięknę – będę jutro stać pod teatrem!

Drugi dzień trzeba jakoś przeżyć do wieczora – idziemy więc „w miasto” zwiedzać najważniejsze punkty Londynu. Kto ciekawy, niech zajrzy do przewodnika – zdjęć Big Bena wrzucać tu przecież nie będę, wszyscy wiedzą, jak wygląda. :-) Mamy również w planach zro­bienie fotek „przytulanych” z Ryśkiem, a raczej z jego plakatem. Jak się nie ma, co się lubi… Szybki obiad, trochę jeszcze spacerku po Londynie i czas wracać do pokoju hotelowe­go, by robić się na bóst… A nie, przepraszam, takich cudów ze mną to nawet Photoshop nie osiągnie. Wystarczy, że zrobię się na elegancką osobę idącą do teatru. Barchanowe gacie nie będą jednak potrzebne – przez cały dzień nie padało, więc jest o wiele cieplej niż wczoraj o tej porze. Ubrane, uczesane, wymalowane podskakujemy leciut­ko na łóżkach, odliczając minuty do wyjścia. Eee, wychodzimy już, dopóki pogoda sprzyja. Jeszcze się rozpada i dopiero będziemy miały kłopot.
W Teatrze. 

W korytarzach prowadzących na salę snują się smużki aro­matycznego dymu, panuje półmrok – teatr tworzy atmosferę nocnego sabatu czarownic. Na widowni też ciemnawo, jaskrawoczerwone i złote kolory lóż przyciemnione, poszarzałe, przydymione. Sceny jako takiej nie ma – tylko pusta przestrzeń ograniczona ustawionymi z czterech stron w okrąg siedzeniami. Czarne, surowe deski podłogi, trochę krzeseł pousta­wianych dość chaotycznie i blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Gdy zasiadamy na na­szych miejscach, nogi trzymamy właściwie na scenie. Widać, że między aktorami i publicz­nością nie będzie żadnej bariery, że wszystko rozgrywać się będzie w bezpośredniej bliskości, przed naszymi nosami, że znajdziemy się w centrum tragicznych wydarzeń z Salem. Oczy­wiście zastanawiamy się też, gdzie będzie stał Rysiek, czy częściej będziemy go oglądać z przodu, z tyłu czy z boku (skoro publiczność siedzi w okręgu, to wszyscy muszą być potrak­towani w miarę sprawiedliwie, każdemu Ryś się musi zaprezentować z najlepszej strony). Nad rzędami po drugiej stronie niewielki ekranik, na którym będzie wyświetlany tekst sztuki – przy tym akurat przedstawieniu organizatorzy zadbali o udogodnienie dla osób niedosłyszą­cych i tych, którzy z rozumieniem mówionego angielskiego mają pewne kłopoty.

I znów ta ekscytacja, nerwowe oczekiwanie i poczucie dziwnej nierealności. Dźwięk gongu sprawia, że stężenie adrenaliny osiąga niesamowitą wartość. Rozlega się cicha, groźna muzyka, reflektory przygasają, za to jedno z wejść rozjarza się światłem i ukazuje się w nim kobieca sylwetka. To Tituba (Sarah Niles). Czarnoskóra bosa kobieta powoli, rytmicznym krokiem wchodzi na scenę i zaczyna ją okrążać, wpatrzona niewidzącym wzrokiem gdzieś w prze­strzeń, jak w transie. Idzie tuż przy nas, mijając nasze stopy dosłownie o kilka centymetrów, każde okrążenie coraz wolniejsze, coraz cięższe, coraz dłuższymi krokami. Tupot jej bosych stóp i urywany oddech słychać już chyba nawet w najbardziej oddalonych miejscach teatru. Przez pozostałe wejścia z wolna wchodzi, jeden za drugim, reszta obsady – każda z postaci też niczym widmo, wpatrzone przed siebie lub w głąb siebie, jak cienie przeszłych wydarzeń, tragiczni bohaterowie historii, która zaraz się przed nami rozegra. Rysiek wyłania się z wejś­cia na wprost i po prawej. Widząc go, spoglądamy na siebie i uśmiechamy się lekko i radoś­nie. Na to przecież czekałyśmy tyle czasu i oto marzenie właśnie nam się spełnia!

Reflektory znów przygasają. Obsada schodzi. część dokonuje szybkiej „zmiany deko­racji”. Wielkie słowo! Zabierają po prostu krzesła. Pojawia się za to łóżko z leżącą na nim nieprzytomną Betty Parris (Marama Corlett) i stół – mamy przed sobą dom wielebnego Parrisa (Michael Thomas). Sztuka się zaczyna.

Ta minimalistyczna, surowa scenografia jest znakiem szczególnym przedstawienia. Jednak nawet ci, którzy treści nie znają, mogą bez problemu zgadnąć, gdzie odbywa się akcja – nie potrzeba do tego wymyślnych dekoracji. Ciężki stół i kilka krzeseł wystarczy, by wie­dzieć, że właśnie jesteśmy w sądzie, krzesła powywracane w nieładzie to wnętrze więzienia. Najbardziej bogaty w dodatkowe elementy jest dom Proctorów.

Od samego początku aktorzy grają bardzo emocjonalnie, choć bez typowego dla teatru przerysowania. Są po prostu tak bardzo prawdziwi w tym, co chcą nam przekazać. Trudno jest uwierzyć, że ich łzy, szaleństwo, zazdrość, rozpacz miałyby być udawane, miałyby być tylko genialną atrapą rzeczywistych emocji. Nie ma w tym odrobiny sztuczności i to, co u doświadczonych scenicznych wyjadaczy aż tak bardzo nie dziwi (jest to bądź co bądź ich chleb powszedni), to u młodziutkich aktorek godne jest największego zachwytu.

Rysiek na scenie JEST Proctorem – ciężko pracującym, trzeźwo myślącym i w miarę uczciwym człowiekiem, choć oczywiście  mającym na sumieniu ciężki grzech, którego na­zwanie i wyznanie z trudem przechodzi mu przez gardło. W długim, powycieranym płaszczu, luźnych workowatych spodniach i ciężkich buciorach założonych (jak się później okazuje) wprost na bose stopy (ała!), jego sylwetka wydaje się być dość ciężka i zwalista. 
Richard Armitage jako John Proktor. Zdjęcie autorstwa Johan Persson. Źródło
Nie jest jed­nak tak wysoki, jak się spodziewałam (być może dlatego, że chodzi lekko przygarbiony). Ow­szem, góruje wzrostem nad swoimi scenicznymi partnerkami, ale to drobniutkie kobietki; przy aktorach-mężczyznach kontrast nie jest zbyt wielki. W pełni można sobie uświadomić, że jest wysokim i długonogim mężczyzną, wtedy, gdy jednym krokiem przemierza pół sceny (np. by dopaść Abigail). Aktorzy nie oszczędzają się wcale, rzucając się na siebie, ciskając i miotając po scenie – aktorka grająca Abigail (Samantha Colley) na pewno ma już zdrowo posiniaczone nogi i ramiona. 
Richard Armitage (John Proctor) i Samantha Colley(Abigail Williams) -autor zdjęcia Johan Persson. Źródło
Nie było za to żadnego ciskania Biblią czy nawet butami. Pewnie pani reżyser do­szła do wniosku, że aż taka aktorska ekspresja nie jest potrzebna. Jeszcze ktoś, zamiast ucie­szyć się, że będzie miał na swoim ciele sino-purpurową „pamiątkę po Ryśku”, pozwie teatr za uszczerbek na zdrowiu i urodzie i dopiero będą kłopoty.

W żadnym fragmencie sztuki nie można powiedzieć, że Rysiek jest „drewniany” (bo i taką opinię gdzieś czytałam). Na początku gra w sposób stonowany i spokojny, ale tak przecież powinno być – wypadki w Salem jeszcze nie wymknęły się spod kontroli, piekło dopiero się rozpęta. Za to gdy w końcowej scenie krzyczy: „To moje imię! Nie będę miał innego!”, jego głos wyrywa się z głębi udręczonej duszy, niemal trzęsąc salą. Nic dziw­nego, że jest już zachrypnięty. Mocno się obawiamy, czy przy takim forsowaniu strun głoso­wych będzie w stanie dotrwać do ostatniego spektaklu.


No dobrze, wiem, o czym chcecie przeczytać, więc porzucam ogólne rozważania i pi­szę. Ciemność, zmiana dekoracji. Goodie Proctor (Anna Madeley) zagniata ciasto na chleb, szykuje ciepłą po­trawkę. Bierze wielką blaszaną miskę i stawia ją… tuż przed stopami Zosi (info od Ani: Zosia- uczestniczka wyprawy). Spoglądam w le­wo – Zośka ma minę, jakby wniebowstąpienia doznała*. Uśmiech sięga uszu, szczęśliwe iskierki aż skaczą w oczach. Szepce do mnie: „Już lepiej, kurde, być nie mogło”. Wiem, wiem – będziemy mieć półnagiego Ryśka przed sobą, dosłownie na wyciągnięcie ręki (jeśli ją na­prawdę mocno wyciągniemy i trochę się pochylimy). Nie gdzieś z boku, nie z tyłu – przed na­szymi oczami! :-) Też mimo ciszy w teatrze słyszę w uszach anielskie pienia. 
*Zosiu, przepraszam, ale to był naprawdę niezapomniany widok :-)

Rysiek pojawia się na scenie, zabezpiecza strzelbę wyćwiczonym, Porterowym ru­chem i odkłada ją na stół, nachyla się nad garnkiem z potrawką i próbuje, siorbiąc przy tym głośno. Krzywi się i obficie dosala. Wreszcie zbliża się do miski z wodą, przyklęka za nią, a o niecały metr od nas, i (o niebiosa, ratujcie!) jednym płynnym ruchem ściąga koszu­lę przez głowę.
Richard Armitage jako John Proctor w spektaklu "The Crucible"- screen Ani z tego zwiastuna.
Cisza aż dzwoni w uszach. 
Wszyscy w milczeniu chłoną ten widok, bo i jest co chłonąć. Rysiek absolutnie nie stracił formy. Nie przytył, nie wychudł. Zbudowa­ny jest pięknie – nie jak napakowany na siłowni byczek, a mężczyzna, któremu nieobcy jest wysiłek fizyczny. Szerokie ramiona, gładkie plecy z lekko napinającymi się pod skórą mięśniami, tors… Jak już pisałam, tors Ryśka jakimś dziwnym trafem wydaje się bardziej owłosiony, gdy Ryś ma na sobie koszulę, niż gdy jej nie ma. Pamiętacie scenę z Porterem na krzyżu? Głupie pytanie! Pewnie, że pamiętacie. No to przyjrzyjcie się tam dokładnie Ryś­kowej piersi. Właśnie tyle ma włosów, może tylko teraz są trochę dłuższe i ciemniejsze, ale na pewno nie ma na piersi karakułów. Brzuch płaski i jędrny, bez sztucznego kaloryfera. My siedzimy i chłoniemy, a Rysiek się myje energicznymi ruchami odświeżającego się po ca­łym dniu ciężkiej pracy mężczyzny, rozchlapując przy tym wodę i parskając. I znów ta niereal­ność. Zupełnie jakbyśmy oglądały go na ekranie, tylko jesteśmy świadome, że między nim a nami nie ma ekranu, nie ma żadnej przeszkody prócz odrobinki powietrza i gdybyśmy na ten piękny widok straciły resztki zdrowego rozsądku, to… To byłby skandal na cały Lon­dyn. Ale jakież niezapomniane doświadczenie! :-)

Na szczęście (dla wszystkich) zdrowego rozsądku nie tracimy. Rysiek wyciera się, chociaż niezbyt dokładnie, i zakłada na siebie z powrotem szarą koszulę (na którymś z po­przednich przedstawień założył białą, szkoda, że nie teraz). Włosy na piersi na powrót mu gęstnieją (może do koszul doczepia sobie jakąś „macho-wkładkę”?). Siada przy stole, zdejmuje buty. I oto pojawia się następny element do opisu – Ryśkowe stopy. Tak rzadko wi­dziane, że aż tajemnicze. Teraz mam okazję napatrzeć się za wszystkie czasy, bo przez pół sztuki Rysiek paraduje boso. Nie wiem naprawdę, jak wytrzymuje w tych cięż­kich buciorach bez skarpetek (może skończyły mu się te z planu „Hobbita”, a innych nie ma skąd ukraść?). Stopy ma zadbane – żadnych odcisków, zgrubiałych, niedoskrobanych pięt – paznokcie równo i ładnie przycięte. Efekt psują tylko lekko poobcierane achillesy (Ryś­ku, noś skarpetki!) i skłonność do halluksów. Może dlatego Ryś tak lubi nosić tenisówki i wy­godne militarne buciory, w dodatku lekko rozsznurowane, by nic go nie ugniatało w newral­giczne miejsca na stopach. Przydałby mu się masażyk.

Mamy jeszcze niejedną okazję do radosnego gapienia się na Ryśka, gdy stoi na „obrzeżu” sceny, czyli tuż obok. Obłędny wyszczerz sam pojawia się na naszych twarzach niezależnie od tego, co w danej chwili dzieje się na scenie i jak bardzo narasta dramatyzm przedstawienia. To są chyba te „nieadekwatne reakcje publiczności”. No ale czy da się zacho­wać inaczej? Czy któraś z Was by to potrafiła? No właśnie. :-) 
John Proctor (Richard Armitage) Źródło obrazka
Przyglądam się więc, by sobie utrwalić i zapamiętać: te gęste, lśniące, mistrzowsko przycięte włosy, ostre, piękne rysy, po­stawę, spojrzenie, kształt i osadzenie głowy, lekko spierzchniętą skórę rąk, przybrudzone paz­nokcie, oskubane skórki przy kciukach (to jednak ciężki do zwalczenia nawyk), linie musku­larnych ud widocznych spod napinającego się materiału, gdy Rysiek siada.

Co do spojrzenia – żaden z aktorów, nie tylko Rysiek, nie patrzy na publiczność w ogóle. Spoglądają na siebie nawzajem lub gdzieś w przestrzeń. Zupełnie jakbyśmy byli nie­widzialnymi bytami, które wpadły do Salem, by z zewnątrz poobserwować rozgrywające się tam wydarzenia. Może i dobrze – przecież człowiek by padł, gdyby poczuł na sobie bezpoś­rednio spojrzenie tych stalowych, przeszywających oczu. Raz tylko musnął wzrokiem nasze buty – pewnie po to, by przez przypadek nas nie przydepnąć, gdy będzie szedł na drugą stronę sceny.

Przyglądając się Ryśkowi, można zauważyć pewne znajome elementy. Pamiętacie, jak sfrustrowany i zrozpaczony pan Thornton lub Lucas przyciskali dłoń do ust?
Richard Armitage jako John Thornton w serialu BBC "Północ i Południe"/"Notrh&South". Screen Kasieńki.
Richard Armitage jako Lucas North w serialu BBC "Tajniacy"/"Spooks". Screen Kasieńki.

John Proctor wykonuje ten sam gest. Można się założyć, że jest to całkiem prywatny gest zde­nerwowanego Ryśka, żywcem przeniesiony do arsenału jego aktorskich środków wyrazu.


Jesteście też pewnie ciekawe tych dwóch scenicznych pocałunków między małżonka­mi: pierwszego – zdawkowego i nieczułego i drugiego – pożegnalnego i pełnego namiętności. Pierwszy pocałunek z naszych miejsc dało się zaobserwować idealnie, bo odbywał się w tym samym miejscu, co scena „kąpielowa”. Proctor stara się pocałować żonę – obejmując ustami jej wargi, lecz ona odwraca się od niego. Podziwiam opanowanie i aktorski kunszt tej kobiety. Gdy zobaczyłam usta Ryśka wykonujące nie byle jakie cmoknięcie, lecz rzeczywiście starające się złożyć prawdziwy pocałunek, wszystkie motylki, jakie hoduję w brzuchu, wykonały podwójne salto. Być może tę obojętność łatwiej jej było zagrać, skoro miała przed sobą perspektywę długiego i namiętnego pocałunku końcowego. Jednak przyjemność obserwowania tej sceny mieli widzowie z rzędów bocznych. W scenie pożegnania Proctor, stojąc plecami do nas, niestety, unosi żonę wysoko w górę, opuszcza ją po swoim ciele, ujmuje jej twarz w swoje ręce i… I tego nie widzimy. :-( Ale za to widzimy miny publiczności i słyszymy, że ten pocałunek też nie jest udawany, że Rysiek całuje ją tak, że… Chryste Panie! I gdy już wydaje się, że kończy, to zaczyna od nowa. Pod koniec odwracają się lekko i dopiero rozłączają usta. Całują się dłużej, o wiele dłużej niż John i Margaret w „North & South”.

Parę słów należy się też wyglądowi Ryśka w scenie końcowej – uwięzionemu, po tor­turach. Wchodzi na scenę skuty, bosy, w porwanej luźnej koszuli i porciętach, poplamiony krwią, szarawy brud pokrywa jego włosy i twarz. Przypomina trochę Lucasa Northa w sce­nach więziennych. Przez koszulę, zwłaszcza gdy się nachyla, prześwitują czasem piękne wi­doki, choć dramatyzm tych ostatnich chwil jest tak intensywny, że można zupełnie zapomnieć o zmysłowym zachwycie, gdy Proctor idzie na śmierć, zachowując swój honor.

Do wstawania z krzeseł po zakończeniu przedstawienia nie trzeba było nikogo nama­wiać. Cała publika zerwała się z miejsc jeszcze przed pierwszym klaśnięciem. I była to na­prawdę zasłużona owacja. Wszyscy, absolutnie wszyscy aktorzy byli rewelacyjni. Nie dziwią te pięciogwiazdkowe prasowe recenzje. Najpierw oklaskuje się całą obsadę. Później wszyscy aktorzy schodzą ze sceny, a pojawia się na niej ponownie sam Rysiek i teatr wariuje, krzy­cząc, piszcząc, tupiąc. Tak, Ryśku, słuchaj uważnie i zapamiętaj, bo to wszystko dla Ciebie, to Twój teatralny triumf.

Po spektaklu. 

No dobrze, czas na „bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Wybiegamy więc upatrzony­mi wczoraj drzwiami. Przed „Stage Door” stoi już grupka fanów, tak jak poprzedniego wie­czora, ale my na szczęście jesteśmy jednymi z pierwszych w kolejce. Jest też ciepło, nie zmarzniemy, czekając, w dodatku w murach teatru są wywietrzniki, z których dmucha mi­łym ciepełkiem. 

Rysiek nie dał na siebie długo czekać. Wyszedł w towarzystwie tylko jednego ochro­niarza, uśmiechnięty i wyluzowany. Podziękował za przybycie – wiem, że była to z jego stro­ny tylko grzecznościowa formułka, ale mimo wszystko skierowana do mnie bezpośrednio. Te kilka sekund stania tuż przed nim, w tłumie, niemalże stykając się z nim ramieniem, przy­glądanie się jego pochylonej nad programem głowie podczas składania autografu, mignięciu łagodnego spojrzenia spod ciemnych rzęs… Chwila magiczna, nierealna i niezapomniana. A później ciche, niskie „Oh, sorry”, gdy na skutek nieuwagi program wylądował na ziemi – i następująca po tym okazja do zlustrowania go od góry do dołu, gdy podnosiłam bezcenną pamiątkę. Wspólnego zdjęcia brak. Tyle przeżyć… Nie można chcieć i mieć zbyt wiele. Zakręcone i oszołomione wracamy do hotelu. Jeszcze trudno nam uwierzyć w to, co wydarzyło się przed chwilą. Jakby to wszystko działo się w innym życiu, w innej rzeczy­wistości. 

Cóż, przeżyłyśmy w życiu dwa etapy. Etap przed poznaniem Ryśka. Etap po poznaniu Ryśka. Czas na etap trzeci: po spotkaniu Ryśka. Trudny, bo skoro główne Ryśkowe marzenie już się spełniło, to dalsze będą od tej pory coraz trudniejsze, coraz mniej realne. Jak można cieszyć się i zadowalać filmikiem na YouTube czy zdjęciem, gdy ten, kogo widzi się na ekra­nie komputera, stał i klęczał tuż przed nami, tak blisko, tak bardzo blisko, a tak daleko jedno­cześnie? Ale kto mówił, że zRYSIOwanie jest lekkie, łatwe i przyjemne?



33 komentarze:

  1. Nic dodać, nic ująć - jak zwykle pięknie wszystko Kasieńko opisałaś, a ja jako wniebowzięta uczestniczka wyprawy mogę się jedynie pod tymi zachwytami nad Ryśkiem i sztuką podpisać obiema rękami.
    Dla mnie, miłośniczki Portera możliwość zobaczenia tego cudnego torsu w realu to jak bycie w niebie, więc nikt się chyba błogości na mojej twarzy nie dziwi:)
    Wyprawa to była niezwykła - pierwszy raz w Anglii, pierwszy lot samolotem, i pierwsze i mam nadzieję nie jedyne ujrzenie Ryśka na żywo - emocje, wrażenia, euforia i żal, że to już po. Czekałyśmy na tę chwilę od marca. Mantrowałyśmy ile sił, żeby był, żeby nam nic nie pokrzyżowało planów i ciągle wydawało się to zupełnie nierealne a potem - bum! Jest. Nasz Rysiek. Wymarzony i wyczekany. Na scenie - czysta magia. Poza sceną - również. Co mam Wam napisać moje drogie zRYSIOwane? Rysiek jest po prostu świetnym facetem i już. W realu jeszcze bardziej smakowity i pociągający niż w filmach i na zdjęciach. Te trzy dni w Londynie zdawały się trwać z tydzień co najmniej.Teatr nas przyciągał jak magnes i odwiedziłyśmy to miejsce kilka razy - świadomość, że Rysiek codziennie tu bywa, chodzi po tych chodnikach i ulicach sprawiała, że żal było stamtąd odchodzić, bo miało się wrażenie (nadzieję), że się Ryś nagle za rogu wyłoni i będzie można bez tłoku, grzecznie kilka słów zamienić (tzn. Kasieńka by słowa zamieniała a ja mogłabym dalej być w niebie:))
    Teraz trzeba mantrować, żeby dał sobie spokój z USA i trzymał się Europy, gdzie takich chłamów jak "ItS" nie kręcą i jakiś ambitny, interesujący serial na poziomie dobrze by mu zrobił. Niech jeszcze tylko zakończy ten cyrk Hobbitowy, otrząśnie się i odpocznie.
    Kasieńko, po kolanach Cię całuję, bo to dzięki Tobie wyprawa zaistniała i mogłam Ryśka zobaczyć. Masz zaklepaną zdrowaśkę za duszę, więc grzesz ile możesz:) A ja będę mantrować, żeby sposobność ku temu się pojawiła:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, Zosiu, że gdyby Ryś nagle wyłonił się zza rogu, to albo zapomniałabym zupełnie języka w gębie, albo dostała szalonego (choć nie wiem czy składnego) słowotoku i Rysiek musiałby uciekać przed tym zalewem wymowy. A najprawdopodobniej miałabym po prostu taką minę:
      https://meandrichard.files.wordpress.com/2014/06/10006598_10151896380572185_3306006755566174437_n.jpg
      Zosiu, całować nie musisz, bo przecież ta wyprawa była też dla mnie spełnieniem marzeń i pięknym wakacyjnym prezentem. Ale mantrowanie o sposobność do grzechu nie zaszkodzi :)

      Usuń
  2. Padam do nóżek, Kasieńko, za tę znakomitą relację! Wiadome nam było, że masz sprawne pióro, ale w tym tekście zbudowałaś takie napięcie, że aż dostałam wypieków. Myślałaś może kiedyś o pisaniu thrillerów?
    Bardzo jestem ciekawa RA live. Jeszcze kilka dni i mi również się ziści.
    Twoja relacja znacznie ułatwi mi sprawy "logistyczne" (jeszcze raz dzięki), aczkolwiek nie uspokoi emocji. Zaczynam się już gotować i obawiam się, że niedługo dojdzie do wrzenia.
    Dziękuję Wam, Kobiety, za miły początek dnia. Pozdrawiam!
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doroto, bo ta wyprawa pełna była napięcia i rozszalałych emocji. Trudno byłoby mi pisać sucho, obojętnie i bezstronnie.
      Ech, chciałabym go zobaczyć jeszcze raz. Cieszę się i zazdroszczę Ci jednocześnie, że już niedługo staniesz z nim twarzą w twarz, bo "powtórka z rozrywki" to teraz moje ogromne marzenie.
      Logistyka rzecz kluczowa i jeśli dzięki temu, co napisałam, będziesz miała większe możliwości na bezpośredni kontakt z Ryśkiem, to bardzo się cieszę.
      Oczywiście mam nadzieję, że odwzajemnisz się relacją, a przynajmniej paroma wrażeniami zamkniętymi w zdania.

      Usuń
    2. Kasieńko! zapomniałam zapytać, jaka temperatura jest w teatrze? Wiem, wiem, gdy wychodzi RA, to jest bliska wrzenia, ale ja zupełnie nie wiem, co na siebie włożyć - baba zawsze będzie babą ;-)

      Usuń
    3. Temperatura jest przyjazna - nie za ciepło, nie za zimno. Sukienka z długim rękawem lub z krótkim + coś cienkiego na wierzch w zupełności wystarczy.

      Usuń
  3. O MÓJ ! szczęściary ! też bym tak chciała :) to musiało być przeżycie :) jak czytałam to miałam dreszczyk :) /Julia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to wyobraź sobie teraz nasze dreszczyki :)
      Oczywiście to tylko od wieczornego chłodku, tak, tak! ;)

      Usuń
  4. Szczęśliwe ZRYSIOwane! Mnie również czekają podobne przeżycia, o ile Ryś wytrwa. Proszę podpowiedzcie, ktorym wyjściem najszybciej dostanę się pod "Stage Door" ?( patrząc z Waszego miejsca) Pozdrawiam i dziękuję za piękną relację!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kiedy się wybierasz, Bob?
      Z "naszego" miejsca patrząc, jest to wyjście po lewej, najbliżej sceny.
      Rysiowi rzeczywiście przydadzą się życzenia urodzinowe "zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia", bo już teraz jest mocno zachrypnięty, a przecież ma przed sobą jeszcze tyle przedstawień :( Chyba zgadzając się na tak intensywną grę, nie przypuszczał nawet, ile go to będzie kosztować.

      Usuń
    2. 12 września - przedprzedostatnie przedstawienie. Boję się, że Rysiek będzie wykończony i kompletnie straci cierpliwość do fanów. Moje marzenie o zdjęciu w objęciach RA staje się coraz mniej realne :-(

      Usuń
    3. Objęcia są rzeczywiście mało realne - nawet wtedy, kiedy my tam byłyśmy.
      Cóż, na pewno będzie jeszcze jakaś okazja do spotkania z Ryśkiem, kiedy ten będzie mniej zmęczony, a wtedy może i "przytulana" fotka się trafi. :)
      Głowa do góry, Bob :)))

      Usuń
    4. Będę trzymać kciuki Bob, aby Rysiek wytrwał zarówno w stawaniu się Proctorem jak i w kontaktach z fanami. I mam nadzieję, że podzielisz się emocjami po powrocie.

      Usuń
  5. Witam drogie zRYSIOwane! Nie było mnie tu ze 2 miesiące, ale cóż, wakacje to wakacje ;). Ledwo ogarnęłam to, co się przez ten czas działo w RAświecie. Ale nie próżnowałam, nie - zaraziłam przyjaciółkę Rysiem, także jest nas o jedną więcej :).
    Kasieńko - fantastyczna relacja z RApodróży, cieszę się, że wszystko się Wam udało :)). Nie poprosiłyście o zdjęcie, bo nie chciałyście zatrzymywać RA czy zwyczajnie emocje wzięły górę?
    Trochę nie rozumiem tego uporu Rysia, żeby nie podpisywać się łowcom autografów, w końcu showbiz to showbiz.
    Jeannette

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było taaakie zamieszanie, że po prostu trochę się nam wszystko poplątało.
      Myślę, że chodzi o to, że łowcy autografów sprzedają potem te zdjęcia na portalach aukcyjnych i cały zysk idzie do ich kieszeni, a nie do autorów zdjęć czy do samego Ryśka. Pieniądze - i tyle.

      Usuń
    2. No wiem, że pieniądze, zawsze chodzi o kasę. Tylko że, po pierwsze, nie wszyscy je sprzedają, niektórzy są kolekcjonerami i zbierają autografy. A po drugie nie rozumiem, co jest złego w sprzedawaniu autografów. Jeśli jest popyt, to jest i podaż. Proste. A jak gwiazda chce zarabiać, to przecież może sama sprzedawać swoje rękodzieła, no nie? Wiem, że to świństwo jak jasna cholera, ale jednak. Poza tym skąd pewność, że żaden z fanów nie sprzeda autografu? W końcu niektórzy przychodzą po autograf kilka razy, spokojnie więc mogą część z tych zdobyczy spieniężyć. Ale oczywiście niech sobie Rysiu podpisuje, co chce i nie podpisuje, czego nie chce ;)
      Jeannette

      Usuń
  6. witam zRYSiowane
    dzieki za obszerna relacje i podpowiedzi logistyczne,ale potrzebuję jeszcze kilku. Ja musze jeszcze wytrzymac 2 dni, ale za to 2 przedstawienia-jedno z gorszym miejscem-popatrze sobie ,na jakie szczególy zwrócic uwagę przy tym drugim -tam juz mam miejsce podobnie jak Wy-w pierwszym rzędzie, ale chyba po przeciwnej stronie-takze nie dane mi bedzie oglądanie proctorowego torsu z bliska, za to pocałunek chyba tak...Powiedzcie prosze-czy ta kolejka przy stage door była długa?lepiej stac na poczatku, czy pod koniec( wziełam pod uwage fragment o łowcach autografów). Skąd Rysiek wiedział,ze to łowcy-rozpoznal ich po ilosci zdjęc do podpisu?Co najczesciej podpisuje-program/plakaty/ksiazki?mozna podsunąc wiecej niz jedna rzecz?( ew w jeden wieczór podłożę program, w drugi plakat). Dlaczego nie udało sie Wam ze zdjęciem-juz nie robi sobie zdjec z fanami( przepraszam-well wishers)?Czy tak sie spieszy?Czy tak jak czytałam w opisie któregoś spotkania-najpierw prośba o zdjęcie, potem autograf?Jedno z przedstawien jest w dniu Ryskowych urodzin-czy przyjmuje jakies prezenty?Pamiętam, ze chciałyscie wręczy mu list min z zaproszeniem do Polski-udalo się?
    przepraszam, ze piszę dośc chaotycznie-ale juz tez trudno mi zapanowac nad emocjami,
    pozdrawiam
    karo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to już odpisuję po kolei:
      1. Kolejka jest dosyć długa, więc im bliżej początku kolejki, tym lepiej. Mniejszy chaos, ciut więcej czasu.
      2. Łowcy mają po kilka fotek określonej wielkości (format pocztówkowy), a poza tym wydaje mi się, że codziennie szukają szczęścia i Rysiek ich po prostu już rozpoznaje.
      3. Do podpisu możesz mu podsunąć wszystko. Ze względu na tempo lepiej rozdziel tę przyjemność na dwa wieczory.
      4. Zdjęcia sobie robi, a że nam się nie udało... Siła wyższa + małe zamieszanie.
      5. Lepiej w tej kolejności. Zdjęcie najpierw, autograf potem. Nie wiadomo, jak bardzo będzie się spieszył i czy po fotce nie śmignie do dalszych fanów, więc go po prostu zagaduj o ten autograf.
      6. Przyjmuje prezenty, jak najbardziej. Tzn. bierze je jego ochroniarz, by Rysiek mógł spokojnie rozdawać autografy.
      7. A tego to nie wiem. Zapytam osobę, która wystąpiła z tym pomysłem.
      Te emocje to tylko początek :) Trzymaj się i powodzenia :)

      Usuń
  7. Kasieńko, wspaniała jest Twoja relacja.
    Nie wiem jak wy, ale gdy ja zobaczyłam po raz pierwszy na żywo Ryśka, coś mi ścisnęło gardło i długo trzymało, serce biło jak oszalałe. Prawie cały czas gapiłam się w jego piękne niebieskie oczy, które były bardziej wyraźne gdy jego twarz była brudna. Dziewczyny, wydawało mi się, że Rysiek gdy był oklaskiwany, to spojrzał w naszą stronę i się uśmiechnął.
    Rysiek po stokroć jest przystojniejszy na żywo ,niż na zdjęciach.
    Szkoda, że nie mogłyśmy zobaczyć jeszcze raz tej sztuki, czy my dziewczyny z bloku wschodniego musimy być takie biedne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie biedne, Jolu, nie biedne, tylko z krótkim urlopem i mieszkające za daleko (hotel i samolot to też niebanalny wydatek). Gdybym wiedziała, że tak to będę przeżywać, to kupiłabym bilety na niejedno przedstawienie i siedziała w Londynie przez całe dwa tygodnie, tylko chyba musiałabym mieszkać na ławce w parku, bo na noclegi wydałabym wszystkie oszczędności.

      Usuń
  8. Witajcie Siostry
    Kasieńko !!! jednym tchem wypiłam Twą relację ...wrażenia nie zapomniane do końca życia ....bardzo zazdroszczę.. bo my mamy jeszcze na co czekać. Miałam błękitne oczy Benedicta na swoich i na wyciągniecie ręki i stanęłam jak wryta ...ale Ryś to po prostu marzenie życia .
    Jeszcze raz gratulacje Kasiu i Jolu - grzejcie się tymi wspomnieniami do końca życia
    Ściskam wszystkie
    MARtusia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marzenie życia i to w dodatku spełnione!
      Cóż, teraz trzeba już tylko marzyć dalej :))) I realizować, jeśli okoliczności na to pozwolą.

      Blogger pisze "May". Czyli następny "Ryśkowy" termin w maju? Zobaczymy :)

      Usuń
  9. Kasieńko, Twe mistrzowskie pióro czyni z relacji prawdziwą ucztę.
    Czyta się jednym tchem, jak pierwszorzędny kryminał. Hitchcock, gdyby chciał to nakręcić, scenariusz miałby gotowy. A ze trupa nie ma? Tym lepiej. To dopiero sztuka - emocje na poziomie kryminału wśród samych żywych! Miałam ogromna frajdę czytając i cieszę sie razem z Wami, że wyprawa pełna sukcesów.
    To gdzie teraz? :))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, Rebecco, że gdyby marzenia spełniły się bardziej, na przykład Rysiek by do nas ze sceny oko puścił, zrobił mocno przytulaną fotkę czy zaprosił na winko po spektaklu, to byłby to scenariusz z trzeba bardzo szczęśliwymi trupami.
      Teraz? Tam, gdzie Opatrzność i Rysiek pozwolą :) Trzeba trzymać rękę na pulsie.

      Usuń
  10. Witam serdecznie!
    Mam takie jedno pytanie,może mi pomożesz.W jaki sposób można zdobyć zdjęcie Ryśka o wysokiej rozdzielczości w internecie aby potem zrobić z niego nieduży plakat?Bo te co widzę w internecie to się przeważnie nie nadają.Zależy mi na jednym takim zdjęciu z Robin Hooda.

    Będę wdzięczna za każdą wskazówkę.Pozdrawiam !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Innego sposobu niż wyszukiwarka nie znam.
      Wpisujesz np. "Guy of Gisborne" w wyszukiwarkę grafiki Google, następnie klikasz "Narzędzia wyszukiwania" - "Rozmiar" - "Większe niż..." i szukasz jak największych zdjęć.

      Usuń
    2. Wielkie dzięki za wskazówki!Przekopałam zdjęcia w internecie ale te,na które mam chrapkę są za małe,żeby je powiększać do rozmiarów małego plakatu nad czym ubolewam...W każdym razie dzięki za odpowiedź,doceniam to bardzo!!!Pozdrowienia!!!

      Usuń
    3. A czy próbowałaś szukać dobrego zdjęcia na stroni Ali z RANet? Jeśli nie, to link poniżej.

      http://www.richardarmitagenet.com/images/gallery/RobinHood/album/index.html

      Dobre zdjęcie znajdziesz również na RACentral,

      http://richardarmitagecentral.co.uk/main.php?g2_itemId=2817

      i na rosyjskiej stronie miłośników RA

      http://armitage-online.ru/photo/71

      Usuń
  11. O rany!O rany! Dziękuję Ci Dobry Człowieku!!! Będę szukać oj cos mi się zdaje zaniedbujac przy tym inne sprawy...Niedawno dopiero wyczaiłam Ryśka jako Gisborna i żałuję tego- wiem jestem zacofana ale lepiej późno niż wcale.Uwielbiam jego uśmieszek robiony lewym kącikiem warg oraz "rzucanie" włosami (jak ma już dłuższe)...i właśnie z tymi włosami,zarostem i dzikością w oczach widziałabym go jako idealnego Heatcliffa w ekranizacji "Wichrowych Wzgórz". POZDROWIENIA I WIELKIE PODZIĘKOWANIA!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany o rany. Ralpha Fiennesa i tak by nie pobił ;)
      Kasia- ciekawa relacja z waszych wrażeń :) Super, że tam byłyście :)

      Usuń
  12. Cóż,poszukiwania idealnego zdjęcia trwają,a ja nucę sobie pod nosem nieco sparafrazowany refren piosenki grupy Reamonn -oh sir Guy you killed me with your smile,so beautiful and wild,so beatifu and wilde.... Vera

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję Vero, że uda Ci się znaleźć odpowiednie zdjęcie.

      Usuń
  13. Mam prośbę do Dziewczyn, które widziały „The Crucible”, czy mogłybyście odpowiedzieć, jeśli oczywiście znacie odpowiedź, na pytanie Hani zadane tutaj

    http://zrysiowana.blogspot.com/2014/08/nowe-zdjecia-richarda-armitagea-jako.html?showComment=1409317163611#c6274278811506494502
    Z góry dziękuję :-)

    OdpowiedzUsuń

Nadrzędną zasadą tego bloga jest szacunek dla pana Armitage’a, dla autorki bloga, jak również dla komentujących, którzy pozostawiają tu komentarz. Zostawiając swój komentarz zobowiązujesz się postępować zgodnie z tą zasadą. Autorka bloga zastrzega sobie prawo do usunięcia komentarza, który wg jej uznania będzie naruszał powyższe zasady.