Dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami relacją z
wyjazdu do Londynu autorstwa Kasieńki, komentatorki tego bloga. Z wyjazdu, gdzie
celem było zobaczenie naszego ulubionego
aktora Richarda Armitage’a (tu często zwanego Ryśkiem, Rysiem) w roli Johna Proctora w
spektaklu „The Crucible”. Mam nadzieję, że tak jak dla mnie i dla Was będzie to interesująca lektura.
Kasieńko, bardzo Ci dziękuję za tą tak cudnie szczegółową relację oraz za zgodę na umieszczenie jej na blogu.
Pierwsza wyprawa „na Ryśka”, pierwsza wyprawa do Londynu i
pierwsza wyprawa na taką odległość organizowana zupełnie samodzielnie. I
oczywiście związany z tym lęk: czy wszystko uda się załatwić, dograć, czy
nie pogubię się w internetowych formalnościach związanych z rezerwacjami,
opłatami, potwierdzeniami. Załatwianie pewnych rzeczy osobiście, w okienku
kasowym wydaje mi się jednak bardziej „namacalne” i pewniejsze niż klikanie w
linki na stronach www (jestem przecież z pokolenia, które pamięta jeszcze czasy
bez internetu). A gdy już wszystkie formalności zostają dopełnione, pojawia
się następna obawa: oby nic się nie wydarzyło do czasu wyjazdu, nie daj
Boże, żeby przytrafił się jakiś losowy wypadek. I obgryzanie paznokci, i
skreślanie dni w kalendarzu, i odprowadzanie tęsknym wzrokiem każdego samolotu lecącego
w kierunku zachodnim.
Wreszcie nadchodzi TEN dzień, wylatujemy z Polski, żegnane upałami, ze świadomością, że w Londynie będzie o wiele chłodniej, ale na pewno rozgrzeją nas emocje. Z okien zniżającego się nad Anglią samolotu widać malownicze wioseczki i miasteczka kojarzące się nam a to ze „Sparkhouse”, a to z „Vicar of Dibley” (no bo przecież niemożliwym jest, żebyśmy miały jakieś inne skojarzenia :-)), podświadomie szukamy więc wzrokiem Standringa wśród owiec lub Harry’ego kręcącego się przy jednym z murowanych kościółków. Aura przecudna, nie licząc kilku chmurek.
W miarę jak lotniskowy autobus zbliża się do Londynu pogoda robi się coraz bardziej niepokojąca – niskie, ołowiane chmury, później drobny deszcz, później coraz gęstszy…Miny nam rzedną, bo już niedługo trzeba będzie wysiadać, a tu ulewa na przemian z gradobiciem! Można powiedzieć, że wjechałyśmy do Londynu z hukiem i pompą. Wejście do metra na szczęście jest tuż przy przystanku, a nasz hotel tuż przy wyjściu z metra, więc uszło nam na sucho. :-)
Teatr „The Old Vic” jest stosunkowo nieduży (na zdjęciach wydaje się być o wiele większy) i skromny.
Na zewnątrz wiszą wielkie plakaty z
głównymi bohaterami. Nie ma na nich na szczęście żadnego napisu w stylu
„Przedstawienie odwołane!”. Kolejne potwierdzenie i pewność, że wszystko jest
w porządku. Stoimy na przejściu dla pieszych i napawamy się świadomością,
że oto oddychamy tym samym powietrzem… że w tym teatrze, tuż za ścianą…
że w tamtej bocznej uliczce… Innymi słowy, że cała ta okolica jest wręcz przesycona
Ryśkową obecnością, że powietrze drży nie tylko od wielkomiejskiego hałasu, ale
też od skumulowanych emocji generowanych przez aktorów na scenie i przeżywanych
przez setki osób z publiczności.
Bilety bezpiecznie i czule złożone na nocnym stoliku w hotelu, pogoda słoneczna, choć rześka, wybieramy się więc na krótki spacer po najbliższej okolicy – dobrze wiedzieć, gdzie w razie czego znaleźć sklep spożywczy, co ciekawego kryje się za najbliższym zakrętem, jakie restauracje mamy do wyboru, co oferują i za ile. Łazimy więc z lekka oszołomione, a przede wszystkim szczęśliwe, że wszystko się udało i że już jutro…
Kasieńko, bardzo Ci dziękuję za tą tak cudnie szczegółową relację oraz za zgodę na umieszczenie jej na blogu.
Przygotowania.
Wreszcie nadchodzi TEN dzień, wylatujemy z Polski, żegnane upałami, ze świadomością, że w Londynie będzie o wiele chłodniej, ale na pewno rozgrzeją nas emocje. Z okien zniżającego się nad Anglią samolotu widać malownicze wioseczki i miasteczka kojarzące się nam a to ze „Sparkhouse”, a to z „Vicar of Dibley” (no bo przecież niemożliwym jest, żebyśmy miały jakieś inne skojarzenia :-)), podświadomie szukamy więc wzrokiem Standringa wśród owiec lub Harry’ego kręcącego się przy jednym z murowanych kościółków. Aura przecudna, nie licząc kilku chmurek.
W miarę jak lotniskowy autobus zbliża się do Londynu pogoda robi się coraz bardziej niepokojąca – niskie, ołowiane chmury, później drobny deszcz, później coraz gęstszy…Miny nam rzedną, bo już niedługo trzeba będzie wysiadać, a tu ulewa na przemian z gradobiciem! Można powiedzieć, że wjechałyśmy do Londynu z hukiem i pompą. Wejście do metra na szczęście jest tuż przy przystanku, a nasz hotel tuż przy wyjściu z metra, więc uszło nam na sucho. :-)
Hotelik, jaki udało mi się zarezerwować, o ten właśnie:
Zdjęcie autorstwa Kasieńki. |
dzieli od teatru tylko jedna
przecznica. Po zrzuceniu bagaży w pokoju udajemy więc się tam w podskokach,
by jak najszybciej odebrać bilety i mieć już 200% pewność, że żadne siły
naturalne i nadnaturalne nie przeszkodzą nam w jutrzejszym delektowaniu się
Ryśkiem.
Teatr „The Old Vic” jest stosunkowo nieduży (na zdjęciach wydaje się być o wiele większy) i skromny.
Źródło zdjęcia: Wikipedia |
Wewnątrz teatr wygląda równie bezpretensjonalnie i skromnie,
jak na zewnątrz.
Źródło zdjęcia: Wikimedia |
Przy rezerwowaniu biletów naczytałam się, że „bilety
zostaną wydane jedynie posiadaczowi karty kredytowej, którą dokonywana była
płatność”, że „sprawdzana będzie tożsamość kupującego”, nastawiona więc jestem
na meldowanie się każdym możliwym posiadanym dokumentem, tymczasem sympatyczna
dziewczyna w kasie zerka tylko na mail potwierdzający, jaki wydrukowałam, i
już po chwili trzymam w łapce bilety złożone w elegancką harmonijkę.
Zdjęcie autorstwa Kasieńki. |
Bilety bezpiecznie i czule złożone na nocnym stoliku w hotelu, pogoda słoneczna, choć rześka, wybieramy się więc na krótki spacer po najbliższej okolicy – dobrze wiedzieć, gdzie w razie czego znaleźć sklep spożywczy, co ciekawego kryje się za najbliższym zakrętem, jakie restauracje mamy do wyboru, co oferują i za ile. Łazimy więc z lekka oszołomione, a przede wszystkim szczęśliwe, że wszystko się udało i że już jutro…
Londyn oferuje wiele
przysmaków ze wszystkich stron świata, ale nam chodzi po głowie i po
wygłodniałych żołądkach tylko jedna rzecz. Na cześć Mulligana postanawiamy
kupić sobie klasykę angielskiego fastfoodu ( Fish&Chips) i skonsumować ją gdzieś pod chmurką,
chmurki jednak znowu przypominają nam gęstym deszczem o tym, że jesteśmy na
Wyspach Brytyjskich, lecimy więc do pokoju hotelowego.
Zapada wieczór. Wiemy doskonale, że oto o jakieś 100 m dalej
Rysiek właśnie wychodzi na scenę. I mimo że jesteśmy zmęczone podróżą i wrażeniami,
czekamy cierpliwie. Czekamy, by nadeszła już ta godzina, kiedy przedstawienie
dobiega końca. Po co? Też pytanie! Przecież musimy go zobaczyć jeszcze przed
dniem jutrzejszym! Upewnić się na własne oczy, że rzeczywiście tu jest.
Zobaczyć, jak rozdaje autografy, gdzie najlepiej się ustawić, ile jest chętnych
na spotkanie z nim. Nie, nie będziemy pchać się w tłum. Staniemy sobie grzecznie
po drugiej stronie ulicy i będziemy patrzeć, sycić wzrok, robić „suchą zaprawę”
dla rozdygotanych emocji, by jutro nie paść trupem, nie zapomnieć języka w
gębie, nie zrobić czegoś głupiego.
Wiemy, gdzie jest „Stage Door”, bo zdążyłyśmy już to
sprawdzić przy odbiorze biletów, zresztą ta wielka żółta kula z napisem naprawdę
rzuca się w oczy.
Źródło obrazka:Wikimedia |
Idziemy dość żwawo, bo po dzisiejszych opadach temperatura
spadła do niezbyt przyjemnego poziomu (zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę fakt,
że w Polsce solidnie wtedy przygrzewało słońce). Wchodzimy w boczną uliczkę, a
nogi pomału zaczynają nam dygotać. Z zimna czy z podekscytowania? Chyba z obu
tych rzeczy. Przed drzwiami stoi w grzecznym rządku grupa kilku osób. Hm,
wygląda to optymistycznie, czyżby jednak wcale nie było tych dzikich tłumów?
Nad drzwiami widać oświetloną klatkę schodową, którą od czasu do czasu
przebiegają różne postacie. Niestety, żadna z nich nie przypomina Ryśka. Dla
rozgrzewki spacerujemy sobie kilka kroków w tę, kilka we w tę, mając nadzieję,
że nikt nas nie weźmie za szalonych paparazzich czy ostro nawiedzone fanki (chociaż
to drugie jest zdecydowanie bliskie prawdy) i nie każe wynosić się w
diabły. Wreszcie przystajemy naprzeciwko, nieruchomo jak posągi i wpatrujemy
się w jeden punkt – w ciągle zamknięte drzwi. Dygot kolan przenosi się wyżej –
już i ręce zaczynają drżeć niespokojnie i serce trochę zmienia rytm. Oczywiście
to tylko z zimna, tak, tak! :-) W pewnym momencie otwierają się inne drzwi i
wychodzi z nich tłumek widzów, z głębi słychać brawa. A więc przedstawienie
dopiero się skończyło! Te osoby stojące wcześniej to wcale nie dzisiejsza
publiczność, a tylko fani, którzy przyszli, by jako pierwsi dostać autografy.
Przy ścianie teatru tworzy się więc całkiem pokaźny ogonek. No cóż, wiemy
przynajmniej, którędy mamy jutro wychodzić, by jak najszybciej znaleźć się przy
„Stage Door” i nie musieć okrążać całego teatru.
Dobry znak – przedstawienie skończone, zaraz zobaczymy
Ryśka! Sytuacja zaczyna nabierać coraz większej nierealności. Tyle czasu na to
czekałyśmy, tyle czasu odliczałyśmy dni, a teraz, za chwilę, za moment, ujrzymy
go po raz pierwszy. Nie w filmie, nie na zdjęciu, lecz w jego własnej postaci –
żywego, prawdziwego człowieka z krwi i kości, tego, który dał swoją twarz,
głos, ciało Standringowi, panu Thorntonowi, sir Guyowi, Mulliganowi, Lucasowi,
Porterowi, Thorinowi i innym ukochanym przez nas bohaterom. Aż trudno uwierzyć,
że to nie sen. Jeszcze parę miesięcy temu wydawałoby się to nam czystą fantazją;
pomyślałybyśmy sobie zapewne, że gdybyśmy znalazły się w takiej sytuacji, to
chyba byśmy zemdlały. Ale jakoś nie mdlejemy. :-) Stoimy tylko w dziwnym
oszołomieniu, wgapiając się w klatkę schodową, na której panuje coraz większy
ruch i próbując wypatrzeć na niej tę jedną jedyną postać.
Nagle na schodach pojawia się jakiś wysoki barczysty mężczyzna w szarym podkoszulku. Przystaje przy oknie (jego twarzy nie widać, bo przesłania ją część framugi czy też murku) i dużą dłonią gładzi się po muskularnym torsie. „Rysiek!” – szepcemy do siebie i wpatrujemy się jak urzeczone. Mężczyzna schodzi niżej… Cholera, to nie Rysiek! Bezczelny! Taką zmyłkę nam robić! Spadaj, paskudo, a najlepiej zawołaj tu Ryśka.
Oszołomione, szczęśliwe
i nielicho zmarznięte wracamy do hotelu, zastanawiając się, jak jutro
wytrzymamy czekanie pod teatrem w naszych lekkich wieczorowych kreacjach, cieniutkich
pończochach i niezbyt ciepłych butach.Trudno, za spotkanie z Ryśkiem twarzą w twarz jestem mimo
wszystko gotowa zapłacić nawet zapaleniem oskrzeli. Nie wymięknę – będę
jutro stać pod teatrem!
Nagle na schodach pojawia się jakiś wysoki barczysty mężczyzna w szarym podkoszulku. Przystaje przy oknie (jego twarzy nie widać, bo przesłania ją część framugi czy też murku) i dużą dłonią gładzi się po muskularnym torsie. „Rysiek!” – szepcemy do siebie i wpatrujemy się jak urzeczone. Mężczyzna schodzi niżej… Cholera, to nie Rysiek! Bezczelny! Taką zmyłkę nam robić! Spadaj, paskudo, a najlepiej zawołaj tu Ryśka.
Czas wlecze się straszliwie. Wydaje się nam, że czekamy już
nie wiadomo, jak długo. Większość aktorów dawno opuściła teatr. Widziałyśmy
również wychodzącą panią reżyser (Yael Farber) (kilka osób poprosiło o
autografy również ją). Mimo to jesteśmy pewne, że Rysiek wyjdzie, bo przed
drzwiami ustawiło się dwóch postawnych ochroniarzy. Pan w szarym podkoszulku
jeszcze kilka razy śmignął po schodach, drażniąc nas nieprzeciętnie swoją
Ryśkową sylwetką (naprawdę wyglądał, wypisz-wymaluj, jak Ryś na zdjęciach z
próby – tylko głowa nie ta). Wśród wchodzących i wychodzących przez „Stage
Door” pojawiał się też drugi Ryśkowy sobowtór – tym razem bardzo podobny z
twarzy. Ot, taki Rysiek o 10 lat młodszy i z brodą (w Londynie wielu
młodych mężczyzn nosi brody „na Proctora” – eleganckie i zadbane).
Nagle drzwi się otwierają i JEST! Wychodzi nasz wyczekany,
wytęskniony ulubieniec. Na schodach nie było go widać w ogóle – pewnie
garderobę ma na parterze. Sportowa ortalionowa kurtka, biały podkoszulek
wyciągnięty na spodnie, tenisówki na grubej białej podeszwie. A twarz! TA
twarz! Wtedy właśnie uznałam, że jest niefotogeniczny. Żadne zdjęcie nie jest w
stanie oddać sprawiedliwości tym szlachetnym rysom, kształtowi i delikatnemu pochyleniu
głowy. Ochroniarze stoją z jednej i z drugiej jego strony. Składanie autografów
i robienie zdjęć odbywa się niemal taśmowo. Od czasu do czasu dobiega do nas
jego głos, lekko już zachrypnięty, z niską Thorinową barwą. Błyskające flesze
wydobywają z mroku piękny (choć nie tak orli jak kiedyś) nos, lśnią na włosach
i brodzie, podkreślają cienie tych niesamowicie wyrazistych, grubych kres na
jego skroniach.
Widać, niestety, że Rysiek jest trochę zmęczony tym
zamieszaniem. Wszystko robi dość mechanicznie. Do zdjęć ustawia się sztywno,
wręcz po wojskowemu, trzymając ręce za sobą. Pewnie w pierwszych dniach
został już tyle razy obmacany (i to może niezbyt dyskretnie), że teraz woli
zachowywać pewien dystans. W relacjach z teatru pojawiają się przecież
wzmianki o dość… kontrowersyjnym zachowaniu niektórych fanek. Szkoda tylko, że przez
osoby nie potrafiące wyczuć granicy między tym, co wypada, a czego nie, między erotycznym
fantazjowaniem a rzeczywistością, Rysiek nie może już zachowywać się tak ciepło,
bezpośrednio i poufale wobec swoich „well-wishers” jak dotychczas. Cena
popularności. :-( Tylko dlaczego płacą ją nie ci idioci, a całkiem niewłaściwe osoby?
Pod koniec kolejki Rysiek dostrzega łowców autografów.
Zdecydowanie zatrzymuje się, odmawia podpisania pliczków zdjęć i odwraca
się na pięcie, flankowany przez swoich „goryli”. Za łowcami zostało niestety
kilku prawdziwych fanów, którzy będą musieli obejść się smakiem, bo Rysiek
szybkim krokiem wraca za drzwi teatru, nie oglądając się już za siebie.
Drugi dzień trzeba jakoś
przeżyć do wieczora – idziemy więc „w miasto” zwiedzać najważniejsze punkty
Londynu. Kto ciekawy, niech zajrzy do przewodnika – zdjęć Big Bena wrzucać tu
przecież nie będę, wszyscy wiedzą, jak wygląda. :-) Mamy również w planach zrobienie fotek „przytulanych” z Ryśkiem, a
raczej z jego plakatem. Jak się nie ma, co się lubi… Szybki obiad, trochę
jeszcze spacerku po Londynie i czas wracać do pokoju hotelowego, by robić się
na bóst… A nie, przepraszam,
takich cudów ze mną to nawet Photoshop nie osiągnie. Wystarczy, że zrobię
się na elegancką osobę idącą do teatru. Barchanowe gacie nie będą jednak potrzebne – przez cały
dzień nie padało, więc jest o wiele cieplej niż wczoraj o tej porze.
Ubrane, uczesane, wymalowane podskakujemy leciutko na łóżkach, odliczając
minuty do wyjścia. Eee, wychodzimy już, dopóki pogoda sprzyja. Jeszcze się
rozpada i dopiero będziemy miały kłopot.
W Teatrze.
W korytarzach
prowadzących na salę snują się smużki aromatycznego dymu, panuje półmrok –
teatr tworzy atmosferę nocnego sabatu czarownic. Na widowni też ciemnawo,
jaskrawoczerwone i złote kolory lóż przyciemnione, poszarzałe, przydymione.
Sceny jako takiej nie ma – tylko pusta przestrzeń ograniczona ustawionymi z czterech
stron w okrąg siedzeniami. Czarne, surowe deski podłogi, trochę krzeseł poustawianych
dość chaotycznie i blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Gdy zasiadamy na naszych
miejscach, nogi trzymamy właściwie na scenie. Widać, że między aktorami i
publicznością nie będzie żadnej bariery, że wszystko rozgrywać się będzie w
bezpośredniej bliskości, przed naszymi nosami, że znajdziemy się w centrum
tragicznych wydarzeń z Salem. Oczywiście zastanawiamy się też, gdzie będzie
stał Rysiek, czy częściej będziemy go oglądać z przodu, z tyłu czy z boku
(skoro publiczność siedzi w okręgu, to wszyscy muszą być potraktowani w miarę
sprawiedliwie, każdemu Ryś się musi zaprezentować z najlepszej strony). Nad
rzędami po drugiej stronie niewielki ekranik, na którym będzie wyświetlany
tekst sztuki – przy tym akurat przedstawieniu organizatorzy zadbali o
udogodnienie dla osób niedosłyszących i tych, którzy z rozumieniem mówionego
angielskiego mają pewne kłopoty.
I znów ta ekscytacja, nerwowe oczekiwanie i poczucie dziwnej
nierealności. Dźwięk gongu sprawia, że stężenie adrenaliny osiąga niesamowitą
wartość. Rozlega się cicha, groźna muzyka, reflektory przygasają, za to jedno z
wejść rozjarza się światłem i ukazuje się w nim kobieca sylwetka. To
Tituba (Sarah Niles). Czarnoskóra bosa kobieta powoli, rytmicznym krokiem wchodzi na scenę i
zaczyna ją okrążać, wpatrzona niewidzącym wzrokiem gdzieś w przestrzeń, jak w
transie. Idzie tuż przy nas, mijając nasze stopy dosłownie o kilka centymetrów,
każde okrążenie coraz wolniejsze, coraz cięższe, coraz dłuższymi krokami. Tupot
jej bosych stóp i urywany oddech słychać już chyba nawet w najbardziej
oddalonych miejscach teatru. Przez pozostałe wejścia z wolna wchodzi, jeden za
drugim, reszta obsady – każda z postaci też niczym widmo, wpatrzone przed siebie
lub w głąb siebie, jak cienie przeszłych wydarzeń, tragiczni bohaterowie
historii, która zaraz się przed nami rozegra. Rysiek wyłania się z wejścia na
wprost i po prawej. Widząc go, spoglądamy na siebie i uśmiechamy się lekko i
radośnie. Na to przecież czekałyśmy tyle czasu i oto marzenie właśnie nam się
spełnia!
Reflektory znów przygasają. Obsada schodzi. część dokonuje
szybkiej „zmiany dekoracji”. Wielkie słowo! Zabierają po prostu krzesła.
Pojawia się za to łóżko z leżącą na nim nieprzytomną Betty Parris (Marama Corlett) i
stół – mamy przed sobą dom wielebnego Parrisa (Michael Thomas). Sztuka się zaczyna.
Ta minimalistyczna, surowa scenografia jest znakiem
szczególnym przedstawienia. Jednak nawet ci, którzy treści nie znają, mogą bez
problemu zgadnąć, gdzie odbywa się akcja – nie potrzeba do tego wymyślnych
dekoracji. Ciężki stół i kilka krzeseł wystarczy, by wiedzieć, że właśnie
jesteśmy w sądzie, krzesła powywracane w nieładzie to wnętrze więzienia.
Najbardziej bogaty w dodatkowe elementy jest dom Proctorów.
Od samego początku aktorzy grają bardzo emocjonalnie, choć
bez typowego dla teatru przerysowania. Są po prostu tak bardzo prawdziwi w tym,
co chcą nam przekazać. Trudno jest uwierzyć, że ich łzy, szaleństwo, zazdrość,
rozpacz miałyby być udawane, miałyby być tylko genialną atrapą
rzeczywistych emocji. Nie ma w tym odrobiny sztuczności i to, co u doświadczonych
scenicznych wyjadaczy aż tak bardzo nie dziwi (jest to bądź co bądź ich chleb
powszedni), to u młodziutkich aktorek godne jest największego zachwytu.
Rysiek na scenie JEST Proctorem – ciężko pracującym, trzeźwo
myślącym i w miarę uczciwym człowiekiem, choć oczywiście mającym na sumieniu ciężki grzech, którego nazwanie
i wyznanie z trudem przechodzi mu przez gardło. W długim, powycieranym
płaszczu, luźnych workowatych spodniach i ciężkich buciorach założonych (jak
się później okazuje) wprost na bose stopy (ała!), jego sylwetka wydaje się być dość
ciężka i zwalista.
Nie jest jednak tak wysoki, jak się spodziewałam (być może
dlatego, że chodzi lekko przygarbiony). Owszem, góruje wzrostem nad swoimi
scenicznymi partnerkami, ale to drobniutkie kobietki; przy aktorach-mężczyznach
kontrast nie jest zbyt wielki. W pełni można sobie uświadomić, że jest wysokim
i długonogim mężczyzną, wtedy, gdy jednym krokiem przemierza pół sceny (np. by
dopaść Abigail). Aktorzy nie oszczędzają się wcale, rzucając się na siebie,
ciskając i miotając po scenie – aktorka grająca Abigail (Samantha Colley) na pewno ma już
zdrowo posiniaczone nogi i ramiona.
Nie było za to żadnego ciskania Biblią
czy nawet butami. Pewnie pani reżyser doszła do wniosku, że aż taka aktorska
ekspresja nie jest potrzebna. Jeszcze ktoś, zamiast ucieszyć się, że będzie
miał na swoim ciele sino-purpurową „pamiątkę po Ryśku”, pozwie teatr za uszczerbek
na zdrowiu i urodzie i dopiero będą kłopoty.
Richard Armitage jako John Proktor. Zdjęcie autorstwa Johan Persson. Źródło |
Richard Armitage (John Proctor) i Samantha Colley(Abigail Williams) -autor zdjęcia Johan Persson. Źródło |
W żadnym fragmencie sztuki nie można powiedzieć, że Rysiek
jest „drewniany” (bo i taką opinię gdzieś czytałam). Na początku gra
w sposób stonowany i spokojny, ale tak przecież powinno być – wypadki
w Salem jeszcze nie wymknęły się spod kontroli, piekło dopiero się rozpęta. Za
to gdy w końcowej scenie krzyczy: „To moje imię! Nie będę miał innego!”, jego
głos wyrywa się z głębi udręczonej duszy, niemal trzęsąc salą. Nic dziwnego,
że jest już zachrypnięty. Mocno się obawiamy, czy przy takim forsowaniu strun
głosowych będzie w stanie dotrwać do ostatniego spektaklu.
John Proctor wykonuje ten sam gest.
Można się założyć, że jest to całkiem prywatny gest zdenerwowanego Ryśka,
żywcem przeniesiony do arsenału jego aktorskich środków wyrazu.
No dobrze, wiem, o czym chcecie przeczytać, więc porzucam ogólne
rozważania i piszę. Ciemność, zmiana dekoracji. Goodie Proctor (Anna Madeley) zagniata ciasto
na chleb, szykuje ciepłą potrawkę. Bierze wielką blaszaną miskę i stawia ją…
tuż przed stopami Zosi (info od Ani: Zosia- uczestniczka wyprawy).
Spoglądam w lewo – Zośka ma minę, jakby wniebowstąpienia doznała*.
Uśmiech sięga uszu, szczęśliwe iskierki aż skaczą w oczach. Szepce do mnie: „Już
lepiej, kurde, być nie mogło”. Wiem, wiem – będziemy mieć półnagiego Ryśka
przed sobą, dosłownie na wyciągnięcie ręki (jeśli ją naprawdę mocno
wyciągniemy i trochę się pochylimy). Nie gdzieś z boku, nie z tyłu – przed naszymi
oczami! :-) Też mimo ciszy w teatrze słyszę w uszach anielskie pienia.
*Zosiu, przepraszam, ale to był naprawdę niezapomniany widok :-)
*Zosiu, przepraszam, ale to był naprawdę niezapomniany widok :-)
Rysiek pojawia się na scenie, zabezpiecza strzelbę
wyćwiczonym, Porterowym ruchem i odkłada ją na stół, nachyla się nad garnkiem
z potrawką i próbuje, siorbiąc przy tym głośno. Krzywi się i obficie
dosala. Wreszcie zbliża się do miski z wodą, przyklęka za nią, a o niecały metr
od nas, i (o niebiosa, ratujcie!) jednym płynnym ruchem ściąga koszulę przez
głowę.
Cisza aż dzwoni w uszach.
Richard Armitage jako John Proctor w spektaklu "The Crucible"- screen Ani z tego zwiastuna. |
Wszyscy w milczeniu chłoną ten widok, bo i jest co
chłonąć. Rysiek absolutnie nie stracił formy. Nie przytył, nie wychudł. Zbudowany
jest pięknie – nie jak napakowany na siłowni byczek, a mężczyzna, któremu
nieobcy jest wysiłek fizyczny. Szerokie ramiona, gładkie plecy z lekko
napinającymi się pod skórą mięśniami, tors… Jak już pisałam, tors Ryśka jakimś
dziwnym trafem wydaje się bardziej owłosiony, gdy Ryś ma na sobie koszulę, niż
gdy jej nie ma. Pamiętacie scenę z Porterem na krzyżu? Głupie pytanie!
Pewnie, że pamiętacie. No to przyjrzyjcie się tam dokładnie Ryśkowej piersi.
Właśnie tyle ma włosów, może tylko teraz są trochę dłuższe i ciemniejsze, ale na
pewno nie ma na piersi karakułów. Brzuch płaski i jędrny, bez sztucznego
kaloryfera. My siedzimy i chłoniemy, a Rysiek się myje energicznymi ruchami
odświeżającego się po całym dniu ciężkiej pracy mężczyzny, rozchlapując przy
tym wodę i parskając. I znów ta nierealność. Zupełnie jakbyśmy oglądały
go na ekranie, tylko jesteśmy świadome, że między nim a nami nie ma
ekranu, nie ma żadnej przeszkody prócz odrobinki powietrza i gdybyśmy na ten
piękny widok straciły resztki zdrowego rozsądku, to… To byłby skandal na cały
Londyn. Ale jakież niezapomniane doświadczenie! :-)
Na szczęście (dla wszystkich) zdrowego rozsądku nie tracimy.
Rysiek wyciera się, chociaż niezbyt dokładnie, i zakłada na siebie z powrotem
szarą koszulę (na którymś z poprzednich przedstawień założył białą, szkoda, że
nie teraz). Włosy na piersi na powrót mu gęstnieją (może do koszul
doczepia sobie jakąś „macho-wkładkę”?). Siada przy stole, zdejmuje buty. I oto pojawia
się następny element do opisu – Ryśkowe stopy. Tak rzadko widziane, że aż
tajemnicze. Teraz mam okazję napatrzeć się za wszystkie czasy, bo przez pół sztuki
Rysiek paraduje boso. Nie wiem naprawdę, jak wytrzymuje w tych ciężkich
buciorach bez skarpetek (może skończyły mu się te z planu „Hobbita”, a innych
nie ma skąd ukraść?). Stopy ma zadbane – żadnych odcisków,
zgrubiałych, niedoskrobanych pięt – paznokcie równo i ładnie przycięte. Efekt
psują tylko lekko poobcierane achillesy (Ryśku, noś skarpetki!) i skłonność do
halluksów. Może dlatego Ryś tak lubi nosić tenisówki i wygodne militarne
buciory, w dodatku lekko rozsznurowane, by nic go nie ugniatało w newralgiczne
miejsca na stopach. Przydałby mu się masażyk.
Mamy jeszcze niejedną
okazję do radosnego gapienia się na Ryśka, gdy stoi na „obrzeżu” sceny,
czyli tuż obok. Obłędny wyszczerz sam pojawia się na naszych twarzach
niezależnie od tego, co w danej chwili dzieje się na scenie i jak bardzo
narasta dramatyzm przedstawienia. To są chyba te „nieadekwatne reakcje
publiczności”. No ale czy da się zachować inaczej? Czy któraś z Was by to
potrafiła? No właśnie. :-)
Przyglądam się więc, by sobie utrwalić i zapamiętać: te gęste, lśniące,
mistrzowsko przycięte włosy, ostre, piękne rysy, postawę, spojrzenie, kształt
i osadzenie głowy, lekko spierzchniętą skórę rąk, przybrudzone paznokcie,
oskubane skórki przy kciukach (to jednak ciężki do zwalczenia nawyk), linie
muskularnych ud widocznych spod napinającego się materiału, gdy
Rysiek siada.
John Proctor (Richard Armitage) Źródło obrazka |
Co do spojrzenia – żaden z aktorów, nie tylko Rysiek, nie
patrzy na publiczność w ogóle. Spoglądają na siebie nawzajem lub gdzieś w
przestrzeń. Zupełnie jakbyśmy byli niewidzialnymi bytami, które wpadły do
Salem, by z zewnątrz poobserwować rozgrywające się tam wydarzenia. Może i
dobrze – przecież człowiek by padł, gdyby poczuł na sobie bezpośrednio
spojrzenie tych stalowych, przeszywających oczu. Raz tylko musnął wzrokiem
nasze buty – pewnie po to, by przez przypadek nas nie przydepnąć, gdy będzie
szedł na drugą stronę sceny.
Przyglądając się Ryśkowi, można zauważyć pewne znajome
elementy. Pamiętacie, jak sfrustrowany i zrozpaczony pan Thornton lub
Lucas przyciskali dłoń do ust?
Richard Armitage jako John Thornton w serialu BBC "Północ i Południe"/"Notrh&South". Screen Kasieńki. |
Richard Armitage jako Lucas North w serialu BBC "Tajniacy"/"Spooks". Screen Kasieńki. |
Jesteście też pewnie ciekawe tych dwóch scenicznych
pocałunków między małżonkami: pierwszego – zdawkowego i nieczułego i drugiego
– pożegnalnego i pełnego namiętności. Pierwszy pocałunek z naszych miejsc dało
się zaobserwować idealnie, bo odbywał się w tym samym miejscu, co
scena „kąpielowa”. Proctor stara się pocałować żonę – obejmując ustami jej
wargi, lecz ona odwraca się od niego. Podziwiam opanowanie i aktorski kunszt tej kobiety.
Gdy zobaczyłam usta Ryśka wykonujące nie byle jakie cmoknięcie, lecz rzeczywiście
starające się złożyć prawdziwy pocałunek, wszystkie motylki, jakie hoduję w
brzuchu, wykonały podwójne salto. Być może tę obojętność łatwiej jej było
zagrać, skoro miała przed sobą perspektywę długiego i namiętnego pocałunku
końcowego. Jednak przyjemność obserwowania tej sceny mieli widzowie z
rzędów bocznych. W scenie pożegnania Proctor, stojąc plecami do nas,
niestety, unosi żonę wysoko w górę, opuszcza ją po swoim ciele, ujmuje jej
twarz w swoje ręce i… I tego nie widzimy. :-( Ale za to
widzimy miny publiczności i słyszymy, że ten pocałunek też nie jest udawany, że Rysiek
całuje ją tak, że… Chryste Panie! I gdy już wydaje się, że kończy, to zaczyna
od nowa. Pod koniec odwracają się lekko i dopiero rozłączają usta. Całują
się dłużej, o wiele dłużej niż John i Margaret w „North & South”.
Parę słów należy się też wyglądowi Ryśka w scenie końcowej –
uwięzionemu, po torturach. Wchodzi na scenę skuty, bosy, w porwanej luźnej
koszuli i porciętach, poplamiony krwią, szarawy brud pokrywa jego włosy i
twarz. Przypomina trochę Lucasa Northa w scenach więziennych. Przez koszulę,
zwłaszcza gdy się nachyla, prześwitują czasem piękne widoki, choć dramatyzm
tych ostatnich chwil jest tak intensywny, że można zupełnie zapomnieć o
zmysłowym zachwycie, gdy Proctor idzie na śmierć, zachowując swój honor.
Do wstawania z krzeseł po zakończeniu przedstawienia nie
trzeba było nikogo namawiać. Cała publika zerwała się z miejsc jeszcze przed
pierwszym klaśnięciem. I była to naprawdę zasłużona owacja. Wszyscy,
absolutnie wszyscy aktorzy byli rewelacyjni. Nie dziwią te pięciogwiazdkowe
prasowe recenzje. Najpierw oklaskuje się całą obsadę. Później wszyscy aktorzy schodzą
ze sceny, a pojawia się na niej ponownie sam Rysiek i teatr wariuje, krzycząc,
piszcząc, tupiąc. Tak, Ryśku, słuchaj uważnie i zapamiętaj, bo to wszystko dla
Ciebie, to Twój teatralny triumf.
Po spektaklu.
No dobrze, czas na
„bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Wybiegamy więc upatrzonymi wczoraj
drzwiami. Przed „Stage Door” stoi już grupka fanów, tak jak poprzedniego wieczora,
ale my na szczęście jesteśmy jednymi z pierwszych w kolejce. Jest też ciepło, nie zmarzniemy,
czekając, w dodatku w murach teatru są wywietrzniki, z których dmucha miłym
ciepełkiem.
Rysiek nie dał na siebie długo czekać. Wyszedł w towarzystwie tylko jednego ochroniarza, uśmiechnięty i wyluzowany. Podziękował za przybycie – wiem, że była to z jego strony tylko grzecznościowa formułka, ale mimo wszystko skierowana do mnie bezpośrednio. Te kilka sekund stania tuż przed nim, w tłumie, niemalże stykając się z nim ramieniem, przyglądanie się jego pochylonej nad programem głowie podczas składania autografu, mignięciu łagodnego spojrzenia spod ciemnych rzęs… Chwila magiczna, nierealna i niezapomniana. A później ciche, niskie „Oh, sorry”, gdy na skutek nieuwagi program wylądował na ziemi – i następująca po tym okazja do zlustrowania go od góry do dołu, gdy podnosiłam bezcenną pamiątkę. Wspólnego zdjęcia brak. Tyle przeżyć… Nie można chcieć i mieć zbyt wiele. Zakręcone i oszołomione wracamy do hotelu. Jeszcze trudno nam uwierzyć w to, co wydarzyło się przed chwilą. Jakby to wszystko działo się w innym życiu, w innej rzeczywistości.
Cóż, przeżyłyśmy w życiu dwa etapy. Etap przed poznaniem Ryśka. Etap po poznaniu Ryśka. Czas na etap trzeci: po spotkaniu Ryśka. Trudny, bo skoro główne Ryśkowe marzenie już się spełniło, to dalsze będą od tej pory coraz trudniejsze, coraz mniej realne. Jak można cieszyć się i zadowalać filmikiem na YouTube czy zdjęciem, gdy ten, kogo widzi się na ekranie komputera, stał i klęczał tuż przed nami, tak blisko, tak bardzo blisko, a tak daleko jednocześnie? Ale kto mówił, że zRYSIOwanie jest lekkie, łatwe i przyjemne?
Rysiek nie dał na siebie długo czekać. Wyszedł w towarzystwie tylko jednego ochroniarza, uśmiechnięty i wyluzowany. Podziękował za przybycie – wiem, że była to z jego strony tylko grzecznościowa formułka, ale mimo wszystko skierowana do mnie bezpośrednio. Te kilka sekund stania tuż przed nim, w tłumie, niemalże stykając się z nim ramieniem, przyglądanie się jego pochylonej nad programem głowie podczas składania autografu, mignięciu łagodnego spojrzenia spod ciemnych rzęs… Chwila magiczna, nierealna i niezapomniana. A później ciche, niskie „Oh, sorry”, gdy na skutek nieuwagi program wylądował na ziemi – i następująca po tym okazja do zlustrowania go od góry do dołu, gdy podnosiłam bezcenną pamiątkę. Wspólnego zdjęcia brak. Tyle przeżyć… Nie można chcieć i mieć zbyt wiele. Zakręcone i oszołomione wracamy do hotelu. Jeszcze trudno nam uwierzyć w to, co wydarzyło się przed chwilą. Jakby to wszystko działo się w innym życiu, w innej rzeczywistości.
Cóż, przeżyłyśmy w życiu dwa etapy. Etap przed poznaniem Ryśka. Etap po poznaniu Ryśka. Czas na etap trzeci: po spotkaniu Ryśka. Trudny, bo skoro główne Ryśkowe marzenie już się spełniło, to dalsze będą od tej pory coraz trudniejsze, coraz mniej realne. Jak można cieszyć się i zadowalać filmikiem na YouTube czy zdjęciem, gdy ten, kogo widzi się na ekranie komputera, stał i klęczał tuż przed nami, tak blisko, tak bardzo blisko, a tak daleko jednocześnie? Ale kto mówił, że zRYSIOwanie jest lekkie, łatwe i przyjemne?
Nic dodać, nic ująć - jak zwykle pięknie wszystko Kasieńko opisałaś, a ja jako wniebowzięta uczestniczka wyprawy mogę się jedynie pod tymi zachwytami nad Ryśkiem i sztuką podpisać obiema rękami.
OdpowiedzUsuńDla mnie, miłośniczki Portera możliwość zobaczenia tego cudnego torsu w realu to jak bycie w niebie, więc nikt się chyba błogości na mojej twarzy nie dziwi:)
Wyprawa to była niezwykła - pierwszy raz w Anglii, pierwszy lot samolotem, i pierwsze i mam nadzieję nie jedyne ujrzenie Ryśka na żywo - emocje, wrażenia, euforia i żal, że to już po. Czekałyśmy na tę chwilę od marca. Mantrowałyśmy ile sił, żeby był, żeby nam nic nie pokrzyżowało planów i ciągle wydawało się to zupełnie nierealne a potem - bum! Jest. Nasz Rysiek. Wymarzony i wyczekany. Na scenie - czysta magia. Poza sceną - również. Co mam Wam napisać moje drogie zRYSIOwane? Rysiek jest po prostu świetnym facetem i już. W realu jeszcze bardziej smakowity i pociągający niż w filmach i na zdjęciach. Te trzy dni w Londynie zdawały się trwać z tydzień co najmniej.Teatr nas przyciągał jak magnes i odwiedziłyśmy to miejsce kilka razy - świadomość, że Rysiek codziennie tu bywa, chodzi po tych chodnikach i ulicach sprawiała, że żal było stamtąd odchodzić, bo miało się wrażenie (nadzieję), że się Ryś nagle za rogu wyłoni i będzie można bez tłoku, grzecznie kilka słów zamienić (tzn. Kasieńka by słowa zamieniała a ja mogłabym dalej być w niebie:))
Teraz trzeba mantrować, żeby dał sobie spokój z USA i trzymał się Europy, gdzie takich chłamów jak "ItS" nie kręcą i jakiś ambitny, interesujący serial na poziomie dobrze by mu zrobił. Niech jeszcze tylko zakończy ten cyrk Hobbitowy, otrząśnie się i odpocznie.
Kasieńko, po kolanach Cię całuję, bo to dzięki Tobie wyprawa zaistniała i mogłam Ryśka zobaczyć. Masz zaklepaną zdrowaśkę za duszę, więc grzesz ile możesz:) A ja będę mantrować, żeby sposobność ku temu się pojawiła:)
Obawiam się, Zosiu, że gdyby Ryś nagle wyłonił się zza rogu, to albo zapomniałabym zupełnie języka w gębie, albo dostała szalonego (choć nie wiem czy składnego) słowotoku i Rysiek musiałby uciekać przed tym zalewem wymowy. A najprawdopodobniej miałabym po prostu taką minę:
Usuńhttps://meandrichard.files.wordpress.com/2014/06/10006598_10151896380572185_3306006755566174437_n.jpg
Zosiu, całować nie musisz, bo przecież ta wyprawa była też dla mnie spełnieniem marzeń i pięknym wakacyjnym prezentem. Ale mantrowanie o sposobność do grzechu nie zaszkodzi :)
Padam do nóżek, Kasieńko, za tę znakomitą relację! Wiadome nam było, że masz sprawne pióro, ale w tym tekście zbudowałaś takie napięcie, że aż dostałam wypieków. Myślałaś może kiedyś o pisaniu thrillerów?
OdpowiedzUsuńBardzo jestem ciekawa RA live. Jeszcze kilka dni i mi również się ziści.
Twoja relacja znacznie ułatwi mi sprawy "logistyczne" (jeszcze raz dzięki), aczkolwiek nie uspokoi emocji. Zaczynam się już gotować i obawiam się, że niedługo dojdzie do wrzenia.
Dziękuję Wam, Kobiety, za miły początek dnia. Pozdrawiam!
Dorota
Doroto, bo ta wyprawa pełna była napięcia i rozszalałych emocji. Trudno byłoby mi pisać sucho, obojętnie i bezstronnie.
UsuńEch, chciałabym go zobaczyć jeszcze raz. Cieszę się i zazdroszczę Ci jednocześnie, że już niedługo staniesz z nim twarzą w twarz, bo "powtórka z rozrywki" to teraz moje ogromne marzenie.
Logistyka rzecz kluczowa i jeśli dzięki temu, co napisałam, będziesz miała większe możliwości na bezpośredni kontakt z Ryśkiem, to bardzo się cieszę.
Oczywiście mam nadzieję, że odwzajemnisz się relacją, a przynajmniej paroma wrażeniami zamkniętymi w zdania.
Kasieńko! zapomniałam zapytać, jaka temperatura jest w teatrze? Wiem, wiem, gdy wychodzi RA, to jest bliska wrzenia, ale ja zupełnie nie wiem, co na siebie włożyć - baba zawsze będzie babą ;-)
UsuńTemperatura jest przyjazna - nie za ciepło, nie za zimno. Sukienka z długim rękawem lub z krótkim + coś cienkiego na wierzch w zupełności wystarczy.
UsuńO MÓJ ! szczęściary ! też bym tak chciała :) to musiało być przeżycie :) jak czytałam to miałam dreszczyk :) /Julia
OdpowiedzUsuńNo to wyobraź sobie teraz nasze dreszczyki :)
UsuńOczywiście to tylko od wieczornego chłodku, tak, tak! ;)
Szczęśliwe ZRYSIOwane! Mnie również czekają podobne przeżycia, o ile Ryś wytrwa. Proszę podpowiedzcie, ktorym wyjściem najszybciej dostanę się pod "Stage Door" ?( patrząc z Waszego miejsca) Pozdrawiam i dziękuję za piękną relację!
OdpowiedzUsuńA kiedy się wybierasz, Bob?
UsuńZ "naszego" miejsca patrząc, jest to wyjście po lewej, najbliżej sceny.
Rysiowi rzeczywiście przydadzą się życzenia urodzinowe "zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia", bo już teraz jest mocno zachrypnięty, a przecież ma przed sobą jeszcze tyle przedstawień :( Chyba zgadzając się na tak intensywną grę, nie przypuszczał nawet, ile go to będzie kosztować.
12 września - przedprzedostatnie przedstawienie. Boję się, że Rysiek będzie wykończony i kompletnie straci cierpliwość do fanów. Moje marzenie o zdjęciu w objęciach RA staje się coraz mniej realne :-(
UsuńObjęcia są rzeczywiście mało realne - nawet wtedy, kiedy my tam byłyśmy.
UsuńCóż, na pewno będzie jeszcze jakaś okazja do spotkania z Ryśkiem, kiedy ten będzie mniej zmęczony, a wtedy może i "przytulana" fotka się trafi. :)
Głowa do góry, Bob :)))
Będę trzymać kciuki Bob, aby Rysiek wytrwał zarówno w stawaniu się Proctorem jak i w kontaktach z fanami. I mam nadzieję, że podzielisz się emocjami po powrocie.
UsuńWitam drogie zRYSIOwane! Nie było mnie tu ze 2 miesiące, ale cóż, wakacje to wakacje ;). Ledwo ogarnęłam to, co się przez ten czas działo w RAświecie. Ale nie próżnowałam, nie - zaraziłam przyjaciółkę Rysiem, także jest nas o jedną więcej :).
OdpowiedzUsuńKasieńko - fantastyczna relacja z RApodróży, cieszę się, że wszystko się Wam udało :)). Nie poprosiłyście o zdjęcie, bo nie chciałyście zatrzymywać RA czy zwyczajnie emocje wzięły górę?
Trochę nie rozumiem tego uporu Rysia, żeby nie podpisywać się łowcom autografów, w końcu showbiz to showbiz.
Jeannette
Było taaakie zamieszanie, że po prostu trochę się nam wszystko poplątało.
UsuńMyślę, że chodzi o to, że łowcy autografów sprzedają potem te zdjęcia na portalach aukcyjnych i cały zysk idzie do ich kieszeni, a nie do autorów zdjęć czy do samego Ryśka. Pieniądze - i tyle.
No wiem, że pieniądze, zawsze chodzi o kasę. Tylko że, po pierwsze, nie wszyscy je sprzedają, niektórzy są kolekcjonerami i zbierają autografy. A po drugie nie rozumiem, co jest złego w sprzedawaniu autografów. Jeśli jest popyt, to jest i podaż. Proste. A jak gwiazda chce zarabiać, to przecież może sama sprzedawać swoje rękodzieła, no nie? Wiem, że to świństwo jak jasna cholera, ale jednak. Poza tym skąd pewność, że żaden z fanów nie sprzeda autografu? W końcu niektórzy przychodzą po autograf kilka razy, spokojnie więc mogą część z tych zdobyczy spieniężyć. Ale oczywiście niech sobie Rysiu podpisuje, co chce i nie podpisuje, czego nie chce ;)
UsuńJeannette
witam zRYSiowane
OdpowiedzUsuńdzieki za obszerna relacje i podpowiedzi logistyczne,ale potrzebuję jeszcze kilku. Ja musze jeszcze wytrzymac 2 dni, ale za to 2 przedstawienia-jedno z gorszym miejscem-popatrze sobie ,na jakie szczególy zwrócic uwagę przy tym drugim -tam juz mam miejsce podobnie jak Wy-w pierwszym rzędzie, ale chyba po przeciwnej stronie-takze nie dane mi bedzie oglądanie proctorowego torsu z bliska, za to pocałunek chyba tak...Powiedzcie prosze-czy ta kolejka przy stage door była długa?lepiej stac na poczatku, czy pod koniec( wziełam pod uwage fragment o łowcach autografów). Skąd Rysiek wiedział,ze to łowcy-rozpoznal ich po ilosci zdjęc do podpisu?Co najczesciej podpisuje-program/plakaty/ksiazki?mozna podsunąc wiecej niz jedna rzecz?( ew w jeden wieczór podłożę program, w drugi plakat). Dlaczego nie udało sie Wam ze zdjęciem-juz nie robi sobie zdjec z fanami( przepraszam-well wishers)?Czy tak sie spieszy?Czy tak jak czytałam w opisie któregoś spotkania-najpierw prośba o zdjęcie, potem autograf?Jedno z przedstawien jest w dniu Ryskowych urodzin-czy przyjmuje jakies prezenty?Pamiętam, ze chciałyscie wręczy mu list min z zaproszeniem do Polski-udalo się?
przepraszam, ze piszę dośc chaotycznie-ale juz tez trudno mi zapanowac nad emocjami,
pozdrawiam
karo
No to już odpisuję po kolei:
Usuń1. Kolejka jest dosyć długa, więc im bliżej początku kolejki, tym lepiej. Mniejszy chaos, ciut więcej czasu.
2. Łowcy mają po kilka fotek określonej wielkości (format pocztówkowy), a poza tym wydaje mi się, że codziennie szukają szczęścia i Rysiek ich po prostu już rozpoznaje.
3. Do podpisu możesz mu podsunąć wszystko. Ze względu na tempo lepiej rozdziel tę przyjemność na dwa wieczory.
4. Zdjęcia sobie robi, a że nam się nie udało... Siła wyższa + małe zamieszanie.
5. Lepiej w tej kolejności. Zdjęcie najpierw, autograf potem. Nie wiadomo, jak bardzo będzie się spieszył i czy po fotce nie śmignie do dalszych fanów, więc go po prostu zagaduj o ten autograf.
6. Przyjmuje prezenty, jak najbardziej. Tzn. bierze je jego ochroniarz, by Rysiek mógł spokojnie rozdawać autografy.
7. A tego to nie wiem. Zapytam osobę, która wystąpiła z tym pomysłem.
Te emocje to tylko początek :) Trzymaj się i powodzenia :)
Kasieńko, wspaniała jest Twoja relacja.
OdpowiedzUsuńNie wiem jak wy, ale gdy ja zobaczyłam po raz pierwszy na żywo Ryśka, coś mi ścisnęło gardło i długo trzymało, serce biło jak oszalałe. Prawie cały czas gapiłam się w jego piękne niebieskie oczy, które były bardziej wyraźne gdy jego twarz była brudna. Dziewczyny, wydawało mi się, że Rysiek gdy był oklaskiwany, to spojrzał w naszą stronę i się uśmiechnął.
Rysiek po stokroć jest przystojniejszy na żywo ,niż na zdjęciach.
Szkoda, że nie mogłyśmy zobaczyć jeszcze raz tej sztuki, czy my dziewczyny z bloku wschodniego musimy być takie biedne.
Nie biedne, Jolu, nie biedne, tylko z krótkim urlopem i mieszkające za daleko (hotel i samolot to też niebanalny wydatek). Gdybym wiedziała, że tak to będę przeżywać, to kupiłabym bilety na niejedno przedstawienie i siedziała w Londynie przez całe dwa tygodnie, tylko chyba musiałabym mieszkać na ławce w parku, bo na noclegi wydałabym wszystkie oszczędności.
UsuńWitajcie Siostry
OdpowiedzUsuńKasieńko !!! jednym tchem wypiłam Twą relację ...wrażenia nie zapomniane do końca życia ....bardzo zazdroszczę.. bo my mamy jeszcze na co czekać. Miałam błękitne oczy Benedicta na swoich i na wyciągniecie ręki i stanęłam jak wryta ...ale Ryś to po prostu marzenie życia .
Jeszcze raz gratulacje Kasiu i Jolu - grzejcie się tymi wspomnieniami do końca życia
Ściskam wszystkie
MARtusia
Marzenie życia i to w dodatku spełnione!
UsuńCóż, teraz trzeba już tylko marzyć dalej :))) I realizować, jeśli okoliczności na to pozwolą.
Blogger pisze "May". Czyli następny "Ryśkowy" termin w maju? Zobaczymy :)
Kasieńko, Twe mistrzowskie pióro czyni z relacji prawdziwą ucztę.
OdpowiedzUsuńCzyta się jednym tchem, jak pierwszorzędny kryminał. Hitchcock, gdyby chciał to nakręcić, scenariusz miałby gotowy. A ze trupa nie ma? Tym lepiej. To dopiero sztuka - emocje na poziomie kryminału wśród samych żywych! Miałam ogromna frajdę czytając i cieszę sie razem z Wami, że wyprawa pełna sukcesów.
To gdzie teraz? :))))
Obawiam się, Rebecco, że gdyby marzenia spełniły się bardziej, na przykład Rysiek by do nas ze sceny oko puścił, zrobił mocno przytulaną fotkę czy zaprosił na winko po spektaklu, to byłby to scenariusz z trzeba bardzo szczęśliwymi trupami.
UsuńTeraz? Tam, gdzie Opatrzność i Rysiek pozwolą :) Trzeba trzymać rękę na pulsie.
Witam serdecznie!
OdpowiedzUsuńMam takie jedno pytanie,może mi pomożesz.W jaki sposób można zdobyć zdjęcie Ryśka o wysokiej rozdzielczości w internecie aby potem zrobić z niego nieduży plakat?Bo te co widzę w internecie to się przeważnie nie nadają.Zależy mi na jednym takim zdjęciu z Robin Hooda.
Będę wdzięczna za każdą wskazówkę.Pozdrawiam !!!
Innego sposobu niż wyszukiwarka nie znam.
UsuńWpisujesz np. "Guy of Gisborne" w wyszukiwarkę grafiki Google, następnie klikasz "Narzędzia wyszukiwania" - "Rozmiar" - "Większe niż..." i szukasz jak największych zdjęć.
Wielkie dzięki za wskazówki!Przekopałam zdjęcia w internecie ale te,na które mam chrapkę są za małe,żeby je powiększać do rozmiarów małego plakatu nad czym ubolewam...W każdym razie dzięki za odpowiedź,doceniam to bardzo!!!Pozdrowienia!!!
UsuńA czy próbowałaś szukać dobrego zdjęcia na stroni Ali z RANet? Jeśli nie, to link poniżej.
Usuńhttp://www.richardarmitagenet.com/images/gallery/RobinHood/album/index.html
Dobre zdjęcie znajdziesz również na RACentral,
http://richardarmitagecentral.co.uk/main.php?g2_itemId=2817
i na rosyjskiej stronie miłośników RA
http://armitage-online.ru/photo/71
O rany!O rany! Dziękuję Ci Dobry Człowieku!!! Będę szukać oj cos mi się zdaje zaniedbujac przy tym inne sprawy...Niedawno dopiero wyczaiłam Ryśka jako Gisborna i żałuję tego- wiem jestem zacofana ale lepiej późno niż wcale.Uwielbiam jego uśmieszek robiony lewym kącikiem warg oraz "rzucanie" włosami (jak ma już dłuższe)...i właśnie z tymi włosami,zarostem i dzikością w oczach widziałabym go jako idealnego Heatcliffa w ekranizacji "Wichrowych Wzgórz". POZDROWIENIA I WIELKIE PODZIĘKOWANIA!!!
OdpowiedzUsuńO rany o rany. Ralpha Fiennesa i tak by nie pobił ;)
UsuńKasia- ciekawa relacja z waszych wrażeń :) Super, że tam byłyście :)
Cóż,poszukiwania idealnego zdjęcia trwają,a ja nucę sobie pod nosem nieco sparafrazowany refren piosenki grupy Reamonn -oh sir Guy you killed me with your smile,so beautiful and wild,so beatifu and wilde.... Vera
OdpowiedzUsuńMam nadzieję Vero, że uda Ci się znaleźć odpowiednie zdjęcie.
UsuńMam prośbę do Dziewczyn, które widziały „The Crucible”, czy mogłybyście odpowiedzieć, jeśli oczywiście znacie odpowiedź, na pytanie Hani zadane tutaj
OdpowiedzUsuńhttp://zrysiowana.blogspot.com/2014/08/nowe-zdjecia-richarda-armitagea-jako.html?showComment=1409317163611#c6274278811506494502
Z góry dziękuję :-)